W związku z obchodzonym dziś Narodowym Dniem Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na obywatelach II Rzeczypospolitej Polskiej pragniemy przypomnieć artykuł P. Nowakowskiego, który ukazał się 5 lat temu na stronie ilza.com.pl.  Obecna publikacja została wzbogacona o zdjęcia ze zbioru Pana Andrzeja Pałki, za udostępnienie, których dziękujemy.

 

Przez sześćdziesiąt lat rzeź wołyńska były faktem ukrywanym i przemilczanym.  Dopiero  w 2003 roku do  ogółu społeczeństwa szerokim strumieniem dotarły informacje o tym wydarzeniu. Dla wielu z nas  zaskakujący był  rozmiar zbrodni dokonanej przez  nacjonalistów ukraińskich.  W porównaniu do mordów niemieckich czy sowieckich, mordy ukraińskie cechowało wyjątkowe okrucieństwo. Nie chodziło w tym wypadku tylko o zabicie przeciwnika lecz o zadanie mu możliwie największych cierpień. Dla banderowca przeciwnikiem była każda osoba narodowości polskiej bez względu na płeć i wiek. Świadczą o tym wstrząsające relacje świadków szczególnie te opisujące zbrodnie na  niemowlętach, dzieciach i osobach starszych.

Za początek rzezi wołyńskiej uznaje się zabójstwo 155 osób w Kolonii Parośla w dniu 9 lutego 1943 r., a aktem zamykającym okres prześladowań, zabicie kilkudziesięciu Polaków na Chełmszczyźnie 18 maja 1945 r. Jednak za  datę  symbolizującą całe wydarzenie przyjęto 11 lipca.    W tym jednym dniu zaatakowano 99 polskich ośrodków, w których zginęło ok. 9000 osób. Było to największe zmasowane i zsynchronizowane uderzenie w Polaków na Wołyniu.  Dzień ten w 1943 roku przypadał na niedzielę. Zgromadzeni Polacy na mszach świętych stali się bezbronnym  i łatwym łupem nacjonalistów ukraińskich.  Nazwa „rzeź wołyńska” wskazuje na Wołyń jako epicentrum wydarzeń, jednak w miarę rozprzestrzeniania się pożogi, objęła ona także Małopolskę Wschodnią i wschodnią część dawnego województwa lubelskiego.  W sumie straty polskie tylko w dawnym województwie wołyńskim ocenia się na 50-60 tys. zabitych. Liczba ta nie obejmuje zamordowanych przez Ukraińców na innych terenach  II Rzeczpospolitej i zabójstw obywateli polskich pochodzenia żydowskiego. Straty materialne to zniknięcie  z powierzchni ziemi ponad 2000 polskich wiosek, kolonii i futorów wraz z majątkiem  i dorobkiem ich mieszkańców.

Przypadająca w 2013 roku 70 rocznica Mordów Wołyńskich jest okazją do ponownego przypomnienia i nagłośnienia tragicznych wydarzeń. Społeczność Kresowa wystąpiła do Sejmu z inicjatywą uczynienia z 11 lipca Dnia Pamięci Męczeństwa Kresów. Niestety projekt ten został odrzucony,  a  w przygotowanej uchwale dotyczącej zbrodni parlamentarzyści użyli ekwilibrystyki słownej  aby uniknąć terminu  ludobójstwo w jego właściwym znaczeniu.

Rocznica jest także okazją do przypomnienia  pewnych  faktów, które z punktu widzenia mieszkańców Ziemi Iłżeckiej są niezwykle ciekawe. Wielu osadników okresu międzywojennego  wyjechało na tereny  wschodnie II Rzeczypospolitej z województw centralnych, w tym z powiatu iłżeckiego.  W okresie prześladowań przez nacjonalistów ukraińskich, zmuszeni do ucieczki z Kresów, często szukali oparcia w stronach rodzinnych swoich przodków. W dawnym powiecie iłżeckim znalazło  swój nowy dom wielu uciekinierów i repatriantów. Osiedliło się w nim z terenów zaburzańskich   293 rodziny – 1317 osób, 84 rodziny otrzymały ziemię po osadnikach niemieckich głównie we wsi Gozdawa i jej okolicy. Z księgi chrztów Ekspozytury Gozdawa można dowiedzieć się z jak różnych miejscowości i parafii kresowych  pochodzili powojenni gozdawianie: Adamówka, Kisielin, Brześć n/Bugiem, Nieswież, Druskopol, Lida, Wysokie Litewskie, Dereźne, Steryna k/Mińska, Smolewicze, Teklin, Wołkowysk, Wiśniowiec Wołyński, Świsłocz, Zaturce, Ziemlica,  Binduga, Pisarzowa Wola, Wuła   i inne.  Obecny proboszcz parafii  Gozdawa, ks. Gracjan Broda, zwraca uwagę na wyjątkowość swojej placówki. Zauważa, że w centrum  Polski znajduje się parafia z kościołem wybudowanym przez Niemców i z wiernymi wywodzącymi się z Kresów.

Niestety zdecydowana większość osób, które przybyły z terenów wschodnich już nie żyje. Nie wiadomo czy i w jakim stopniu zadbano w rodzinach o utrwalenie ich przeżyć wojennych. Życiorysy tych ludzi są ważne nie tylko ze  względów osobistych, ale również  świadczą o  tragicznych wydarzeniach o wymiarze historyczno-narodowym, a każda zachowana relacja wpływa na uzyskanie pełniejszego obrazu przeszłości. Poniżej przedstawiono dwa świadectwa dotyczące rzezi wołyńskiej. Pierwsze z nich pochodzi od pana Henryka Pałki, byłego mieszkańca Iłży, ojca Przewodniczącego Rady Miasta Iłży pana Andrzeja Pałki, drugie od pani Stanisławy Pałki z d. Bronickiej, bratowej pana Henryka.

W literaturze poświęconej ludobójstwu na Wołyniu znajduje się szereg relacji, w których powtarzają się z dużą częstotliwością pewne stwierdzenia i fakty. Także niektóre z nich znalazły odzwierciedlenie w niżej przytoczonych świadectwach.

Do  najczęściej powtarzających się  spostrzeżeń  można zaliczyć:

  1. Wzorowe relacje między ludnością ukraińską a polską do września 1939 r.
  2. Pogorszenie stosunków między narodowościami po wkroczeniu Sowietów we wrześniu 1939 r.
  3. Pogłębienie wrogości do Polaków po wkroczeniu Niemców ( czerwiec 1941 r.).
  4. Gwarantowanie Polakom przez ukraińskich sąsiadów pozornego bezpieczeństwa.
  5. Informowanie Polaków o planowanych napadach przez prawych Ukraińców.
  6. Udzielanie pomocy Polakom ocalałym z pogromów przez Ukraińców.
  7. Chronienie się Polaków w miastach i ośrodkach, w których stacjonowały oddziały niemieckie i węgierskie.
  8. Wyszukane i okrutne sposoby mordów na Polakach.
  9. Dezinformacja prowadzona przez OUN-UPA mająca na celu uśpienie czujności i pozostanie Polaków w swoich miejscach zamieszkania.
  10. Znaczenie dla przeżycia nieskoszonego zboża, które wielu przypadkach umożliwiało ucieczkę.

 

Henryk Pałka, zdjęcie ze zboru A. Pałki.

Henryk Pałka s. Bolesława urodził się w 1933 r. Należał do trzeciego pokolenia rodziny Pałków zamieszkałych na Kresach. Jego dziadek Paweł i babcia Wiktoria przybyli z Powiśla (Słuszczyn, pow. iłżecki) na Wołyń w latach 20-tych XX wieku. Zakupili ok. 20 ha ziemi w Ośmigowiczach i rozpoczęli tworzenie gospodarstwa od podstaw. Ich syn Bolesław zamieszkał w Kolonii Adamówka, gdzie pełnił funkcję sołtysa. Dochował się czwórki dzieci: Marii, Edwarda, Henryka i Zygmunta.

Istnienie pewnego zagrożenia dla Polaków uświadomił sobie Henryk, kiedy usłyszał rozmowę swojej mamy ze znajomymi Ukrainkami. Mówiły one o spotkaniach jakie miały się odbyć między Ukraińcami i Polakami w sprawie uzgodnienia wzajemnych relacji. Po drugim spotkaniu, do którego de facto nie doszło z powodu zabicia polskich delegatów, kobiety ukraińskie były pełne obaw co do losu Polaków, powtarzając słowa „Co z wami [Polakami] będzie?”.  Niedługo potem policja ukraińska wprowadziła zarządzenia zakazujące opuszczania wsi po zmierzchu. Rodzice natomiast zakazali dzieciom zbytniego oddalania się od domu. Wiosną 1943 r. fala przemocy zbliżyła się do Adamówki. W sąsiedztwie zamordowano rodzinę zamożnego gospodarza Wszoły. Powodem były zaloty jego syna do Ukrainki, która również została zabita wraz z całą swoją rodziną za przychylność Polakowi. Ludzie  tłumaczyli sobie zabójatwa, jako zemstę na  tzw. winowatych, czyli tych, którzy kiedyś narazili się w jakiś sposób Ukraińcom. Adamówka  należała do parafii Kisielin. Z rodzinnego domu Henryka do kościoła w Kisielinie było ok. 7 km. W niedzielę 11 lipca 1943 r. na sumę na godzinę 11.00 od Pałków wybrali się ojciec Bolesław i córka Maria, która zresztą trochę się ociągała. Podczas śpiewu na wyjście, gdy przy ołtarzu był jeszcze celebrans otworzyły się drzwi i oddano starzał, który ranił p. Marka. Padł także rozkaz, aby wychodzić na zewnątrz czwórkami. Powstało zamieszanie, do Bolesława podbiegła córka z pytaniem: „Tato co  robimy?” Na chwilę postanowiła podejść jeszcze do znajomych, aby poznać ich zamiary. Niestety Maria do ojca już nie wróciła. W atmosferze zastraszenia i niepewności  jedni szukali kryjówek w  zakamarkach kościoła, inni   zdecydowali się na opuszczenie budynku. Dużej części uczestników mszy udało się dostać na piętro plebani, która połączona była ze świątynią, gdzie zabarykadowali się i skutecznie bronili przez 11 godzin, aż do przerwania oblężenia i wycofania się Ukraińców. Wśród ocalonych był także Bolesław, który wrócił do Adamówki w poniedziałek rano i powiadomił rodzinę o śmierci Marii. Jej zabójstwo widział z ukrycia Władysław Czernienko. Maria otrzymała dwa ciosy nożem, jeden w mostek drugi w brzuch. Banderowcy przed wyprowadzeniem ofiar na miejsce kaźni przymuszali je do rozebrania się. Następnie ustawiali nad wykopem i zakłuwali lub podrzynali nożami. Wiele osób  skonało po jakimś czasie, niektóre zadusiły się dopiero po zasypaniu dołu ziemią.

Ruiny plebani w Kisielinie. Fotografia wykonane przez Henryka Pałkę podczas odwiedzin w rodzinnych stronach; zdjęcie ze zbioru A. Pałki

Pozostałości kościoła w Kisielinie z widocznym krzyżem na szczycie; zdjęcie ze zbioru A. Pałki

Nazajutrz po zbrodni Ukraińcy oświadczyli, że zabicie ludzi w Kisielinie  było pomyłką, a bliscy mogą wykopać ciała i pochować je osobno. Były to  powszechnie stosowane działania dezinformujące mające na celu uspokojenie nastrojów i powrót ocalałych z pogromu do swoich domostw, aby w niedalekiej przyszłości spróbować ponownie ich unicestwić.

W pobliżu kościoła znajdowały się dwa doły po wapnie. Oczyszczono je i złożono w nich najpierw ciała zalegające po miasteczku, następnie te z  gróbu w parku dworskim. Pochówki trwały do środy. W czwartek z Adamówki do Kisielina wybrali się rodzice Antoniego Badzio, jednej z ofiar rzezi. Przechodząc przez wioskę Twerdynie dwie kobiety ukraińskie ostrzegły małżeństwo, że za chwilę Adamówka będzie zaatakowana przez upowców i przymusiły Badziów do powrotu. Z Twerdyń wyszło jeszcze jedno ostrzeżenie za sprawą Ukraińca, który aby zbliżyć się do Adamówki załadował dla niepoznaki furę niewielką ilością obornika i wyjechał w kierunku polskiej wioski. Po drodze spotkał Polaka o nazwisku Fekner, który będąc  załamanym psychicznie po stracie swoich bliskich przyjął ostrzeżenie obojętnie. Badziowie jednak pospiesznie zawiadomili najbliższych sąsiadów (Królów, Miturów, Jędruszczaków i Pałków) o grożącym niebezpieczeństwie. Mały Henryk przyszedł w tym czasie do domu z pastwiska na śniadanie. Natychmiast otrzymał polecenie, aby ostrzec swojego  brata i kuzyna Tadeusza Kucharczyka, którzy przebywali na łące. Gdy ponownie wracał do domu widział już wchodzących do wioski bandytów. Był również świadkiem schwytania rodziny Malinowskich – Heleny Malinowskiej z synami Januszem i Henrykiem oraz ich dziadkiem Walentym Czemerysem. Wszyscy oni zostali bestialsko zamordowani. Ocalała głowa rodziny, Władysław Malinowski, później został członkiem samoobrony w Zasmykach. Szukał on ukojenia swojego bólu w zemście. Na początku z kolegą, później samotnie robił wypady na Ukraińców, których podejrzewał o przynależność do banderowców i likwidował ich.

Rodziny ostrzeżone przez Badziów w pośpiechu opuszczały swoje gospodarstwa. Sami Badziowie nie chcieli uciekać twierdząc, że nie mają już dla kogo żyć. Wraz z nimi zginęła ich córka, która przekonywała rodziców do ukrycia się. Ukraińcy schwytali także Królów. Pałkowie mieli więcej szczęścia choć stracili  nestora rodu Pawła. Swoją niefrasobliwość przypłacił  życiem, gdyż będąc już ukryty wśród zbóż  zauważył, że nie zabrał z domu tytoniu  i  wrócił się.  Wraz z innymi schwytanymi  zapędzony został przez oprawców do stodoły  Dubiela i spalony żywcem. Gdy Polacy zorientowali się, że bandyci opuścili wioskę, niektórzy z nich  zaczęli wychodzić z kryjówek i powracać do domostw, czy też do tego co po nich pozostało.  Stanisław Mitura, ojciec chrzestny Henryka widział  w pogorzelisku stodoły Dubiela spalone ciała powiązane drutem kolczastym. Pałkowie z domu wzięli tylko dwa chleby i  dokumenty potwierdzające własność gruntów. Następnie pospiesznie opuścili zabudowania i ukryli się w zaroślach na bagnistych łąkach, gdzie spotkali innych uciekinierów. Natknęli się także na posterunek banderowców składający się na szczęście z przymuszonych do przystąpienia do bandy byłych żołnierzy sowieckich. Ci pozwolili Polakom wyjść z okrążenia. Prawdopodobnie za ten czyn zostali później zabici.

Rodzina Pałków, pierwszy z prawej Bolesław Pałka, siedzi jego żona Anna (rodzice Henryka) obok niej siostra Bolesława. W drugim szeregu od prawej stoją Wiktoria Pałka, jej mąż Paweł i ? Wójcik ( prawdopodobnie mąż siostry Bolesława); zdjęcie ze zbioru A. Pałki

Jak skomplikowane były relacje i nieprzewidywalne postawy Ukraińców niech świadczy przykład Michajło Fita, przywódcy napadu na Adamówkę. Choć przeciwny zabijaniu Polaków stał na czele bandy dokonującej mordów. Pod koniec 1942 r. zaopatrzył w broń przynajmniej dwóch swoich kolegów Polaków Czesława Pałkę i Władysława Malinowskiego, aby użyli jej do ewentualnej  obrony przed pobratymcami. Zachowanie Fita jest tylko przykładem podobnych postaw wielu Ukraińców, którzy w obawie o życie własne i swoich najbliższych bali się  otwarcie  reagować po ludzku wobec prześladowanych Polaków, niejednokrotnie czyniąc to potajemnie. Ideolodzy spod znaku tryzuba potrafili licznych przekonać a opornych zmusić do solidarności w zbrodni. Chwała tym, którzy temu nie ulegli.

Po zbrodni w Adamówce, tak  jak  w  Kisielinie Ukraińcy wprowadzali zamęt. Rozgłaszali, że pogromu dokonał nieznany oddział przez pomyłkę. Zachęcali mieszkańców  do powrotów do swoich domów i zbierania zboża. Niektórzy z ocalonych dali się zwieść tym wyjaśnieniom i zostali zamordowani podczas następnego napadu 28 sierpnia 1943 r.

Rodzina Pałków dotarła do miasteczka Hołoby. Przy tamtejszym kościele zaopiekowały się nią  siostry zakonne.  Po około dziesięciu dniach za sprawą AK przerzucona została koleją do Kowla. Miasta i miejsca, w których stacjonowały jednostki niemieckie i węgierskie  stały się ostoją dla Polaków. Choć Niemcy nie przeciwstawiali się eksterminacji Polaków przeprowadzanej przez nacjonalistów ukraińskich i za którą w pewnym stopniu ponosili odpowiedzialność,  to jednak wobec jej niezwykłego okrucieństwa poszczególni dowódcy okazywali mniejszą bądź większą przychylność dla poszkodowanych. Wyrażała się ona w zaopatrywaniu w broń  polskich samoobron czy eskortowaniu  Polaków w celach aprowizacji, pomocy rannym bądź  zebrania ciał pomordowanych.

Pałkowie w Kowlu zakwaterowani zostali w dawnym szpitalu żydowskim i otrzymali z niemieckich magazynów ubrania pożydowskie. Jesienią AK ponownie zorganizowała przerzut rodziny, tym razem do Generalnej Guberni. Dotarli tam na lorze pod uszkodzonym niemieckim czołgiem. W okolicach Lublina opuścili pociąg i przenocowali w pobliskiej wsi. AK  zaopatrzyła ich w niezbędne dokumenty. Dotarli do Puław skąd barką dopłynęli do Solca n/ Wisłą. Zatrzymali   się  w rodzinnej wsi Pawła Pałki, Słuszczynie. W 1944 r wskutek zbliżania się frontu do  Wisły, Niemcy  wysiedlali ludność z Powiśla. Pałkowie w wędrówce na zachód na czas wakacji zamieszkali w szkole w Wiśniówku. We wrześniu otrzymali nakaz opuszczenia budynku i musieli szukać nowego lokum. Znaleźli się w Gozdawie gdzie po przejściu frontu Bolesław otrzymał od nowej władzy  gospodarstwo.

Pod koniec lat 90-tych Henryk Pałka odwiedził swoje rodzinne strony. Przebywając w Kisielinie usłyszał historię o próbie usunięcia krzyża, który jeszcze góruje na szczycie ruin tamtejszego kościoła. Znalazło się dwóch „śmiałków”, którzy wdrapali się na mur i zamocowali stalową linę do krzyża. Drugi jej koniec zaczepili do ciągnika gąsienicowego. Przy pierwszej próbie obalenia krzyża ciągnik zgasł. Druga próba, zakończyła się zerwaniem linki. Prawdopodobnie większość z obecnych w tej sytuacji poczuła się nieswojo widząc w tych zdarzeniach „palec Boży”. Mimo to inicjatorzy akcji próbowali  doprowadzić swój zamiar do końca proponując zawieszenie mocniejszej liny, jednak nie znaleźli już chętnych do wspinaczki na mury i zaczepienia jej o krzyż.

 

Krzyż na kisielińskim kościele; źródło: www. radiomaryja.pl, fot. Magdalena Palembas

Notatka Henryka Pałki o próbie usunięcia krzyża; ze zbioru A. Pałki

Drugie świadectwo pochodzi od Pani Stanisławy Pałki z d. Bronickiej. Ponieważ pani Stanisława urodziła się w  marcu 1943 r. nie może pamiętać tragicznych wydarzeń na Wołyniu, choć niewątpliwie przeżyła je. Przytacza jedynie relacje przekazane przez rodzinę.

Ojciec i matka z dziada pradziada pochodzili z Kresów. Broniccy mieszkali w  Pisarzowej Woli (gm. Werba). Była to wioska zamieszkała w 2/3 przez Ukraińców, resztę mieszkańców stanowili Polacy. Do września 1939 r. relacje między nacjami układały się wzorowo. Wyrazem tego był zwyczaj brania w kumy przez polskie rodziny ukraińskich znajomych. Tak było również w przypadku Stanisławy Bronickiej, której chrzestną matką została Ukrainka Tekla Smolar. Być może ten wybór zaważył na ocaleniu Bronickich. W sierpniu 1943 r. Tekla przypadkiem podsłuchała banderowców ustalających ostatnie szczegóły przed napadem na Pisarzową Wolę. Natychmiast powiadomiła swoich polskich sąsiadów o planowanym ataku, ci z kolei ostrzegli dwie inne rodziny. Postanowiono uciec z wioski lecz by nie wzbudzić podejrzeń nie wzięto żadnego dobytku tylko narzędzia symulując zamiar wykonania prac polowych.  Szczęśliwie uciekinierzy dotarli do Bielina i poprosili o ochronę u stacjonujących tam  Niemców. Ci wystawili im przepustki umożliwiające udanie się na zachód. W Dubience nad Bugiem Broniccy zatrzymali się do momentu zbliżenia się frontu po czym  zostali wysiedleni za Wisłę. Wyzwolenia doczekali w Wiśniówku k/Ludwikowa (pow. iłżecki). Na stałe       w nowej Polsce  zamieszkali w okolicach Hrubieszowa. Część rodziny pozostała jednak w Gozdawie. Było to okazją do  odwiedzin podczas których Stanisława  poznała przyszłego męża Zygmunta Pałkę (brata Henryka). Pod koniec lat  60-tych odnalazła na Ukrainie swoją matkę chrzestną i zaprosiła ją do Polski wraz z wnuczką. Rewizytę złożyła w 1973 r. Odwiedziła wtedy wielu ludzi i miejsc związanych tragicznymi wydarzeniami 1943 r. Spotkała się m.in. ze swoją stryjenką, która pozostała na Ukrainie. Ciepło została przyjęta w domu swojej chrzestnej Tekli. Jej matka zapewniała, że modliła się o nich [Bronickich] cały czas. Byli też jednak tacy, którzy bali się spojrzeć w oczy „Polaczki”  i unikali spotkania z nią.

Co do pamiątek materialnych, niestety  żadne z nich nie zachowały się. Tam gdzie kiedyś znajdował się rodzinny dom  rosła tylko samotna wiśnia.

Jak zaznaczyłem we wstępie do relacji pani Stanisławy, wydarzenia z 1943 r. poznała ona  z opowiadań  swoich bliskich.  Jedną z nich była kuzynka Amelia Steczuk, która jako czteroletnia dziewczynka przeżyła własną śmierć. Ze względu na niezwykłość tego świadectwa należy je przytoczyć.

Amelia z siostrą Bronisławą i rodzicami mieszkała w Wydżgowie (gm. Olesk, pow. Włodzimierz). Pod koniec sierpnia 1943 r. wioska została ostatecznie oczyszczona z Polaków.  Wydarzenie to prawdopodobnie zaskoczyło rodziców dziewczynek  podczas pracy w polu, gdzie natychmiast się ukryli. Córki w tym czasie przebywały w domu lub w jego pobliżu.  Nietrudno wyobrazić sobie co w takiej sytuacji czuli rodzice. Z pewnością  łudzili się, że może  unikną one spotkania z upowcami, a jeżeli nawet tak się stanie to zostaną oszczędzone. Rzeczywistość jednak okazała się okrutna. Obie córeczki miały zostać uśmiercone przez  uderzone  łopatą w tył  głowy.     Po zadaniu ciosów przez oprawcę  zostały wrzucone go dołu po ziemniakach i przysypane ziemią. Po bliżej nieokreślonym czasie  Amelka, która leżała na Broni ocknęła się i wydostała na powierzchnię. Oszołomiona doszła do gospodarstwa Ukraińców. Wskutek urazu głowy i szoku straciła mowę. Sąsiedzi schowali ją w piwnicy i zawiadomili Polaków, że mają  ocalałą dziewczynkę.  Następnej nocy pojawił się jakiś mężczyzna i zabrał dziecko w bezpieczniejsze miejsce. Z czasem Amelka odzyskała mowę lecz była ona zaburzona. Szczęśliwie odnaleźli się także jej rodzice.  Po wojnie Steczukowie osiedlili się na ziemiach odzyskanych. Urodziło im się jeszcze dwoje dzieci, dziewczynce nadali imię Bronisława.