Koniec drogi

Koniec drogi

W dniu  25 września b.r. zakończyła się  historia  zapomnianej  ofiary „wielkiej wojny”. W tym dniu  przewieźliśmy szczątki Antoniego Mazurka z Grabowca do kościoła p.w.  św. Andrzeja

Trumienka ze szczątkami Antoniego Mazurka (fot. S. Kurek)

Boboli w Koszarach, gdzie ks. Edward Skorupa odprawił mszę pogrzebową.  W nabożeństwie uczestniczyły trzy osoby z rodziny poległego na Piotrowym Polu, prawnukowie z rodziny Marczaków. Iłżeckie Towarzystwo Historyczno-Naukowe reprezentował Paweł Nowakowski wraz z Witoldem Sępiołem i Sławomirem Kurkiem. Podczas pogrzebu przedstawiliśmy  rodzinie wszystkie wydarzenia związane z odnalezieniem i identyfikacją szczątków ich pradziadka. Prawnukowie z wielkim zainteresowaniem oglądali dokumentację fotograficzną wykonaną podczas  ekshumacji.  Potwierdzili także informację, która pojawiła się  w komentarzu na naszej stronie fb, dotyczącą zatrutej kuli. Właśnie ze strachu przed nią nie doszło do przeniesienia ciała na cmentarz w Iłży, o co starała się rodzina.

Po zakopaniu trumienki, na mogile położyliśmy wiązankę kwiatów, zapaliliśmy świece i odmówiliśmy  modlitwę.  Antoni Mazurek mógł być pochowany w Grabowcu ale doszliśmy do wniosku, że lepszym miejscem będzie cmentarz w Koszarach, mieszkał przecież w pobliskich Błazinach.  Było to możliwe dzięki przychylności ks. Edwarda Skorupy, który  podzielił nasz pogląd bez zastrzeżeń i warunków za co serdecznie dziękujemy.

Rodzina A. Mazurka (foto P. Nowakowski)

 

 

Wykopaliśmy grób i usypaliśmy mogiłę (fot. P. Nowakowski)

Grób A. Mazurka (fot. P. Nowakowski)

Ponieważ Antoni Mazurek był ofiarą wojny  otrzymaliśmy obietnicę od  przedstawiciela IPN-u p. Piotra Kędziory-Babińskiego, że  w  przyszłym roku będzie możliwe wystawienie na koszt państwa kamiennego nagrobka.

 

Sławomir Kurek i Paweł Nowakowski

Piotrowe Pole – zapomniana historia

Piotrowe Pole – zapomniana historia

 

 

Krzyż za którym odnaleziono szczątki Antoniego Mazurka (fot. http://swietokrzyskiewloczegi.blogspot.com/2014/10/uciek-nam-autobus-i.html

Piotrowe Pole to dziś mało znana osada leśna leżąca przy ważnym trakcie zwanym „Gościńcem Ostrowieckim”. Zawsze była gościnna podróżnym i szukającym schronienia w Puszczy Iłżeckiej Obrońcom Ojczyzny. Tu znajdowali schronienie Powstańcy Styczniowi, tu również gromadzili się we wrześniu 1939 r. żołnierze polscy po bitwie pod Iłżą 8-9 IX,  zepchnięci w lasy w nierównej walce z pancernymi zagonami niemieckiego agresora. Tutaj, po wspomnianej bitwie, gen. Stanisław Skwarczyński, dowódca Południowego Zgrupowania Armii „Prusy” rozkazem rozwiązał Zgrupowanie, zlecając przedzieranie się przez nieprzyjacielskie pozycje małymi grupami w celu dalszej walki. Teren wokół Piotrowego Pola był miejscem gdzie pierwsi konspiratorzy gromadzili broń po wrześniowych żołnierzach. Tę historię większość już zna. Była ona bowiem tematem wielu obszernych i ciekawych publikacji, które są szeroko dostępne dla zainteresowanych.
Historia, którą zamierzam przedstawić,  dla mnie zaczęła się ponad ćwierć wieku temu. Wówczas jako student II roku historii, zapalony harcerz wraz kolegą nauczycielem organizowaliśmy tygodniowy biwak harcerski dla młodzieży szkolnej Szkoły Podstawowej w Jasieńcu Iłżeckim. Teren wydawał na się ciekawy, tajemniczy a więc przygoda na nas czekała nie było na co czekać. Pieszo wyruszyliśmy z Jasieńca przez pola, dukty leśne wypatrując celu, który czekał na nas gdzieś tam daleko w lesie. Po kilkugodzinnym marszu zaczęła w oddali wyłaniać się wielka polana, i wszyscy coraz częściej, głośniej i radośniej zaczęli podnosić głowy i wzrok szeptając „ jest”, to Piotrowe Pole. Z leżni leśnej zwanej „Ciętą” skręciliśmy w prawo na „Ostrowiecki Gościniec” aby na skraju polany skręcić w lewo na drogę wzdłuż której widać było nieliczne zabudowania wiejskie. Na skrzyżowaniu tej drogi z Gościńcem Ostrowieckim, po lewej stronie zauważyłem duży krzyż otoczony płotkiem. Za tym krzyżem widać było mały kopczyk a obok leżący stary, zmurszały krzyż. Od razu pomyślałem – stara mogiła.

Gdy dotarliśmy na wschodni skraj wsi, naprzeciw chaty mieszkającego tam wówczas starszego, samotnego człowieka zaczęliśmy rozbijać namioty i urządzać całe obozowisko. Gdy nasze prace zbliżały się do końca, zauważyłem tego gospodarza, że z zaciekawieniem przygląda się nam z sieni swojej drewnianej chatki. Z kolegą podeszliśmy do furtki jego zagrody zachęcając tym i jego do podejścia. Przywitaliśmy się, przedstawili i zapytali czy będzie możliwość skorzystać z jego studni na korbę bo wiadomo wody będzie dużo potrzeba dla nas wszystkich. Zgodził się bez wahania a my ucieszyliśmy się, że będziemy mieć przychylnego „sąsiada” i gospodarza. Dziś pamiętam, że ten miły pan nazywał się Klepacz i trudnił się wyrobem klepek na beczki i inne wiejskie naczynia – był bednarzem. Na jego podwórku widać było zgromadzony surowiec do tej produkcji. Po wieczornej kolacji i apelu wszyscy położyliśmy się spać w naszych namiotach oczywiście nad wszystkim czuwała warta, która zgodnie z planem zmieniała się co godzinę. Cały biwak był dobrze zaplanowany bo oprócz rutynowych czynności takich jak pobudki, zaprawy poranne, apele i zajęcia służb dyżurnych poznawaliśmy także najbliższą okolicę – oczywiście las. W czasie wspólnych rozmów przy ognisku na wiele różnych tematów dotyczących głównie historii i wsi Piotrowe Pole zapytałem „naszego” gospodarza o historię mogiły za krzyżem. Pamiętam, że powiedział  „… tam leży…….(podał nazwisko które wkrótce zapomniałem)”. Któregoś dnia podczas tego biwaku zebrałem chętnych na „wyprawę” aby zrobić nowy krzyż na tej mogile i uporządkować teren przy krzyżu. Siekierą ścięliśmy brzózkę i starym znalezionym gwoździem zbiliśmy i wkopaliśmy krzyż. Teraz mogiłka prezentowała się o wiele lepiej. Biwak zakończył się wszyscy byli rozradowani po tygodniowym pobycie w lesie. Było żal żegnać się z obozowiskiem  i „naszym” panem Klepaczem. Biwaki jeszcze organizowaliśmy czterokrotnie starając się za każdym razem aby miejsca były ciekawe i dobre do wypoczynku dla nas wszystkich. Piotrowe Pole i pana Klepacza odwiedziliśmy jeszcze raz z biwakiem następnego roku ale wówczas zachorował i rodzina zabrała go do szpitala. Po zakończeniu wyprawy i powrocie do domów dowiedzieliśmy się, że pan Klepacz zmarł. Zawsze kiedy odwiedzam  rodzinne groby na nowym cmentarzu w Iłży zatrzymuję się przy nagrobku p. Klepacza, który jest widoczny w bocznej alejce prowadzącej do wejścia na nowy cmentarz od strony drogi do Pakosławia. Piotrowe Pole odwiedzałem wielokrotnie przy różnych okazjach i zauważyłem, że „nasz” brzozowy krzyż został zastąpiony metalowym. A więc ktoś się zainteresował i zamienił na bardziej trwały.

Wydawać by się mogło, że to będzie już koniec mojej „przygody” z tą mogiłą. Jest krzyż, ktoś nawet zapala znicze bo są wypalone szklane miseczki a więc jest i czyjaś pamięć. Ale jednak los szykował mi kolejną niespodziankę a zarazem przygodę z tą nieznaną, leśną mogiłą przy Piotrowym Polu.

Minęły lata,  jesienią 2017 roku wraz z grupą przyjaciół i znajomych tj. Tomkiem Glińskim, Pawłem Nowakowskim i Krzysztofem Wicikiem zaczęliśmy coraz silniej myśleć o projekcie uporządkowania mogił żołnierzy poległych w Bitwie o Iłżę we wrześniu 1939 roku. Oczywiście główne ekshumacje były przeprowadzane w latach 40-tych i 60-tych w wyniku których powstał w 1969 roku cmentarz-mauzoleum w Iłży i zbiorowa mogiła żołnierska w Grabowcu. Jednak w dalszym ciągu budziły się wielkie wątpliwości czy naprawdę ekshumowano wszystkie mogiły? Dochodziły bowiem do nas sygnały, że w lesie rzechowskim – miejscu pierwotnej mogiły żołnierzy polskich poległych w porannym ataku 9 września 1939 roku, nadal pod leśną ściółką „walają się” ludzkie szczątki. Sprawę tą dość dokładnie zbadaliśmy utwierdzając się w przekonaniu, że rzeczywiście tak jest i coś należy z tym zrobić. Spotkałem się z Pawłem  Nowakowskim i przekazałem mu całą swoją wiedzę o mogile w lesie rzechowskim. Na podstawie tych informacji został zredagowany list do Instytutu Pamięci Narodowej z prośbą o przeprowadzenie ekshumacji. Odpowiedź przyszła zadziwiająco szybko, telefonicznie umówiliśmy się na spotkanie z przedstawicielem  IPN  – Piotrem Kedziorą-Babińskim. Do spotkania doszło w pewną niedzielę w miejscu równie ciekawym bo w „Malinowym Chruśniaku” Leśmiana gdzie na ławeczkach omawialiśmy kolejne kroki jakie powinniśmy wykonać aby realizować nasz projekt. Nie czas w tym miejscu na opisywanie długiej kwerendy akt PCK, listy poległych, ksiąg parafialnych, protokołów ekshumacyjnych itp., bo to temat na osobny artykuł i o wiele większe opracowanie.

Mogiła żołnierzy września okazała się pusta. (fot. P.N.)

Niemniej jednak przeglądając w/w dokumenty natrafiliśmy na informację z grudnia 1939 roku,  z której wynikało, że koło wsi Piotrowe Pole znajduje się mogiła dwóch nieznanych żołnierzy wojska polskiego. Nieznana mogiła obok krzyża sama wpisywała się na listę poszukiwań. Po ekshumacjach w lasku rzechowskim i obok Strażowej przy wsi Zawały przyszedł czas aby zająć się tą nieznaną mogiłą przy Piotrowym Polu. Pech chciał, że zepsuła się koparka i roboty ziemne musieliśmy wykonywać ręcznie łopatami co nie było rzeczą łatwą zważając na gęste korzenie .

Tym razem mogiła okazała się pusta. Zdarza się i tak, pomyśleliśmy wszyscy i zrezygnowani zamierzaliśmy opuścić to miejsce gdy wtem usłyszeliśmy znany nam warkot koparki. Naprawiony sprzęt był gotów do akcji, ale po co, przecież pod żelaznym krzyżem nic nie było. Archeolodzy zaproponowali aby zebrać ziemię bliżej tego dużego krzyża tuż obok płotka. Mieli rację po usunięciu wierzchniej warstwy ukazała się ciemna plama przypominająca ślad pochówkowy.  Na głębokości około 1,5 metra ukazał się czubek buta.

Pierwszą warstwę ziemi delikatnie zdejmowano koparką (fot. P.N.)

Sterczący czubek buta był pierwszym zwiastunem, że tu ktoś leży (fot. P.N.)

Zarys jamy grobowej (fot. P.N.)

Scyzoryk (fot. P.N.)

 

A więc jest żołnierz pomyśleli wszyscy widząc, że buty mają cholewy. Maszyna stop i archeolodzy delikatnie i dokładnie zaczęli odsłaniać cienkie warstwy piachu odsłaniając kości .Na wysokości miednicy szkieletu znaleźli duże dwa scyzoryki, może to zwiadowca? Ktoś skomentował ale dalsze prace odsłoniły skurzany portfel, w którym były …..carskie kopiejki. A więc Rosjanin. No cóż w I wojnie światowej też ginęli żołnierze i trafił się Rosjanin. Jednak medalik, który pokazał się na koniec prac obalił wszystkie dotychczasowe hipotezy dotyczące osoby, którą ekshumowano.

Pozostałości portmonetki (fot. P.N.)

Rosyjskie monety (fot. P.N.)

Medalik, pamiątka misji świętych głoszonych w Iłży w 1906 r. Napis wokół wizerunku Maryi „Królowo Korony Polskiej módl się za nami” (fot. P.N.)

Medalik okazał się być pamiątką misji  przeprowadzonych w Iłży z 1906 roku.  A więc to nasz krajan, tylko kto? Wówczas przypomniałem sobie opowieść p. Klepacza sprzed lat ale nazwiska, które on wspominał nijak nie mogłem sobie przypomnieć. Pytałem starsze osoby, które mogły coś na ten temat powiedzieć ale nic nie wnosiło to do naszej sprawy ustalenia personaliów tego człowieka, którego szczątki złożono do trumienki drewnianej i zamierzano pochować wraz z wrześniowymi żołnierzami na cmentarzu w Grabowcu. Przez przypadek w targowy poniedziałek spotkałem pana Stanisława Ziewieckiego z Kotlarki, który nie raz służył nam pomocą opowiadając znane mu fakty z dziejów naszej okolicy i kiedy z jego ust padło nazwisko …. Mazurek… runęła we mnie blokada, która nie pozwalała przypomnieć sobie nazwisko, które wymieniał kiedyś p. Klepacz, opowiadając kto jest koło krzyża pochowany. A więc, mamy nazwisko Mazurek. Kiedy za parę dni odwiedził mnie p. Ziewiecki i oznajmił, że to są szczątki Antoniego Mazurka, który został tam pochowany podczas Wielkiej Wojny.  Kolejne puzle układanki dołożył Paweł Nowakowski odnajdując jego akt zgonu. O śmierci  Mazurka, która

Księga zmarłych z aktem zgonu Antoniego Mazurka. (fot. P.N.)

miała miejsce  28 lipca  1915 r. świadczyło przed  iłżeckim proboszczem  dwóch mieszkańców Błazin, Franciszek Kempiński i Antoni Kosakowski. Dokument nie zawiera informacji o okolicznościach śmierci. O tych dowiedziałem się od p. Ziewieckiego.

Mazurek został zastrzelony przez austriackiego żołnierza. Być może nie usłyszał komend w obcym języku bądź ich nie rozumiał? Zginął niosąc wodę z jedynej wówczas studni na Piotrowym Polu, z obejścia p. Kiepasa. Mazurek wraz z rodziną i dobytkiem uciekł z Błazin i schronił  się w lesie w pobliżu  Piotrowego Pola przed działaniami wojennymi. Miał 53 lata. Przybliżony  wiek określił  również antropolog badający kości podczas ekshumacji. Dodał, że zmarły musiał nosić, ze względu na odkształcenia na kościach,  znaczne ciężary.

No tak ale co dalej ze szczątkami zastrzelonego przez austriackiego wartownika? Odnalazłem   współczesnych potomków Mazurka.  Niestety nie przejawiają zainteresowania swoim przodkiem.  Można go pochować w Grabowcu, ale wydaje się, że odpowiedniejszym miejscem  będzie rodzinna ziemia. Postanowiliśmy skontaktować się z księdzem Edwardem Skorupą proboszczem parafii w Koszarach.  Z tą myślą udaliśmy się z Pawłem Nowakowskim do kościoła w Koszarach aby porozmawiać z ks. proboszczem. I kolejna niespodzianka. Oczekując na spotkaniem przed wejściem do kościoła, zauważyliśmy tablicę poświęconą ofiarom wojny. O dziwo na dodanej do niej małej tablicy wraz z innymi nazwiskami zauważyliśmy napis    …  Antoni Mazurek lat 53 zastrzelony przez Austriaków 28.VII.1915 roku we wsi Piotrowe Pole.

Tablica na kościele w Koszarach (fot. S. Kurek)

A więc historii zatoczyła koło. Ksiądz Edward słuchając naszej opowieści bez wahania zgodził się na pochówek „naszego” Mazurka, który jako że jest ofiarą wojny będzie miał nagrobek, na koszt państwa tak oznajmił przedstawiciel IPN Piotr Kędziora-Babiński. Konkretny termin pochówku zostanie ustalony po przejęciu szczątków Antoniego Mazurka od proboszcza parafii w Grabowcu ks. kan. Zbigniewa Wypchło i podany do ogólnej wiadomości.

Sławomir Kurek

  

Z Wołynia do Ziemi Iłżeckiej

Z Wołynia do Ziemi Iłżeckiej

W związku z obchodzonym dziś Narodowym Dniem Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na obywatelach II Rzeczypospolitej Polskiej pragniemy przypomnieć artykuł P. Nowakowskiego, który ukazał się 5 lat temu na stronie ilza.com.pl.  Obecna publikacja została wzbogacona o zdjęcia ze zbioru Pana Andrzeja Pałki, za udostępnienie, których dziękujemy.

 

Przez sześćdziesiąt lat rzeź wołyńska były faktem ukrywanym i przemilczanym.  Dopiero  w 2003 roku do  ogółu społeczeństwa szerokim strumieniem dotarły informacje o tym wydarzeniu. Dla wielu z nas  zaskakujący był  rozmiar zbrodni dokonanej przez  nacjonalistów ukraińskich.  W porównaniu do mordów niemieckich czy sowieckich, mordy ukraińskie cechowało wyjątkowe okrucieństwo. Nie chodziło w tym wypadku tylko o zabicie przeciwnika lecz o zadanie mu możliwie największych cierpień. Dla banderowca przeciwnikiem była każda osoba narodowości polskiej bez względu na płeć i wiek. Świadczą o tym wstrząsające relacje świadków szczególnie te opisujące zbrodnie na  niemowlętach, dzieciach i osobach starszych.

Za początek rzezi wołyńskiej uznaje się zabójstwo 155 osób w Kolonii Parośla w dniu 9 lutego 1943 r., a aktem zamykającym okres prześladowań, zabicie kilkudziesięciu Polaków na Chełmszczyźnie 18 maja 1945 r. Jednak za  datę  symbolizującą całe wydarzenie przyjęto 11 lipca.    W tym jednym dniu zaatakowano 99 polskich ośrodków, w których zginęło ok. 9000 osób. Było to największe zmasowane i zsynchronizowane uderzenie w Polaków na Wołyniu.  Dzień ten w 1943 roku przypadał na niedzielę. Zgromadzeni Polacy na mszach świętych stali się bezbronnym  i łatwym łupem nacjonalistów ukraińskich.  Nazwa „rzeź wołyńska” wskazuje na Wołyń jako epicentrum wydarzeń, jednak w miarę rozprzestrzeniania się pożogi, objęła ona także Małopolskę Wschodnią i wschodnią część dawnego województwa lubelskiego.  W sumie straty polskie tylko w dawnym województwie wołyńskim ocenia się na 50-60 tys. zabitych. Liczba ta nie obejmuje zamordowanych przez Ukraińców na innych terenach  II Rzeczpospolitej i zabójstw obywateli polskich pochodzenia żydowskiego. Straty materialne to zniknięcie  z powierzchni ziemi ponad 2000 polskich wiosek, kolonii i futorów wraz z majątkiem  i dorobkiem ich mieszkańców.

Przypadająca w 2013 roku 70 rocznica Mordów Wołyńskich jest okazją do ponownego przypomnienia i nagłośnienia tragicznych wydarzeń. Społeczność Kresowa wystąpiła do Sejmu z inicjatywą uczynienia z 11 lipca Dnia Pamięci Męczeństwa Kresów. Niestety projekt ten został odrzucony,  a  w przygotowanej uchwale dotyczącej zbrodni parlamentarzyści użyli ekwilibrystyki słownej  aby uniknąć terminu  ludobójstwo w jego właściwym znaczeniu.

Rocznica jest także okazją do przypomnienia  pewnych  faktów, które z punktu widzenia mieszkańców Ziemi Iłżeckiej są niezwykle ciekawe. Wielu osadników okresu międzywojennego  wyjechało na tereny  wschodnie II Rzeczypospolitej z województw centralnych, w tym z powiatu iłżeckiego.  W okresie prześladowań przez nacjonalistów ukraińskich, zmuszeni do ucieczki z Kresów, często szukali oparcia w stronach rodzinnych swoich przodków. W dawnym powiecie iłżeckim znalazło  swój nowy dom wielu uciekinierów i repatriantów. Osiedliło się w nim z terenów zaburzańskich   293 rodziny – 1317 osób, 84 rodziny otrzymały ziemię po osadnikach niemieckich głównie we wsi Gozdawa i jej okolicy. Z księgi chrztów Ekspozytury Gozdawa można dowiedzieć się z jak różnych miejscowości i parafii kresowych  pochodzili powojenni gozdawianie: Adamówka, Kisielin, Brześć n/Bugiem, Nieswież, Druskopol, Lida, Wysokie Litewskie, Dereźne, Steryna k/Mińska, Smolewicze, Teklin, Wołkowysk, Wiśniowiec Wołyński, Świsłocz, Zaturce, Ziemlica,  Binduga, Pisarzowa Wola, Wuła   i inne.  Obecny proboszcz parafii  Gozdawa, ks. Gracjan Broda, zwraca uwagę na wyjątkowość swojej placówki. Zauważa, że w centrum  Polski znajduje się parafia z kościołem wybudowanym przez Niemców i z wiernymi wywodzącymi się z Kresów.

Niestety zdecydowana większość osób, które przybyły z terenów wschodnich już nie żyje. Nie wiadomo czy i w jakim stopniu zadbano w rodzinach o utrwalenie ich przeżyć wojennych. Życiorysy tych ludzi są ważne nie tylko ze  względów osobistych, ale również  świadczą o  tragicznych wydarzeniach o wymiarze historyczno-narodowym, a każda zachowana relacja wpływa na uzyskanie pełniejszego obrazu przeszłości. Poniżej przedstawiono dwa świadectwa dotyczące rzezi wołyńskiej. Pierwsze z nich pochodzi od pana Henryka Pałki, byłego mieszkańca Iłży, ojca Przewodniczącego Rady Miasta Iłży pana Andrzeja Pałki, drugie od pani Stanisławy Pałki z d. Bronickiej, bratowej pana Henryka.

W literaturze poświęconej ludobójstwu na Wołyniu znajduje się szereg relacji, w których powtarzają się z dużą częstotliwością pewne stwierdzenia i fakty. Także niektóre z nich znalazły odzwierciedlenie w niżej przytoczonych świadectwach.

Do  najczęściej powtarzających się  spostrzeżeń  można zaliczyć:

  1. Wzorowe relacje między ludnością ukraińską a polską do września 1939 r.
  2. Pogorszenie stosunków między narodowościami po wkroczeniu Sowietów we wrześniu 1939 r.
  3. Pogłębienie wrogości do Polaków po wkroczeniu Niemców ( czerwiec 1941 r.).
  4. Gwarantowanie Polakom przez ukraińskich sąsiadów pozornego bezpieczeństwa.
  5. Informowanie Polaków o planowanych napadach przez prawych Ukraińców.
  6. Udzielanie pomocy Polakom ocalałym z pogromów przez Ukraińców.
  7. Chronienie się Polaków w miastach i ośrodkach, w których stacjonowały oddziały niemieckie i węgierskie.
  8. Wyszukane i okrutne sposoby mordów na Polakach.
  9. Dezinformacja prowadzona przez OUN-UPA mająca na celu uśpienie czujności i pozostanie Polaków w swoich miejscach zamieszkania.
  10. Znaczenie dla przeżycia nieskoszonego zboża, które wielu przypadkach umożliwiało ucieczkę.

 

Henryk Pałka, zdjęcie ze zboru A. Pałki.

Henryk Pałka s. Bolesława urodził się w 1933 r. Należał do trzeciego pokolenia rodziny Pałków zamieszkałych na Kresach. Jego dziadek Paweł i babcia Wiktoria przybyli z Powiśla (Słuszczyn, pow. iłżecki) na Wołyń w latach 20-tych XX wieku. Zakupili ok. 20 ha ziemi w Ośmigowiczach i rozpoczęli tworzenie gospodarstwa od podstaw. Ich syn Bolesław zamieszkał w Kolonii Adamówka, gdzie pełnił funkcję sołtysa. Dochował się czwórki dzieci: Marii, Edwarda, Henryka i Zygmunta.

Istnienie pewnego zagrożenia dla Polaków uświadomił sobie Henryk, kiedy usłyszał rozmowę swojej mamy ze znajomymi Ukrainkami. Mówiły one o spotkaniach jakie miały się odbyć między Ukraińcami i Polakami w sprawie uzgodnienia wzajemnych relacji. Po drugim spotkaniu, do którego de facto nie doszło z powodu zabicia polskich delegatów, kobiety ukraińskie były pełne obaw co do losu Polaków, powtarzając słowa „Co z wami [Polakami] będzie?”.  Niedługo potem policja ukraińska wprowadziła zarządzenia zakazujące opuszczania wsi po zmierzchu. Rodzice natomiast zakazali dzieciom zbytniego oddalania się od domu. Wiosną 1943 r. fala przemocy zbliżyła się do Adamówki. W sąsiedztwie zamordowano rodzinę zamożnego gospodarza Wszoły. Powodem były zaloty jego syna do Ukrainki, która również została zabita wraz z całą swoją rodziną za przychylność Polakowi. Ludzie  tłumaczyli sobie zabójatwa, jako zemstę na  tzw. winowatych, czyli tych, którzy kiedyś narazili się w jakiś sposób Ukraińcom. Adamówka  należała do parafii Kisielin. Z rodzinnego domu Henryka do kościoła w Kisielinie było ok. 7 km. W niedzielę 11 lipca 1943 r. na sumę na godzinę 11.00 od Pałków wybrali się ojciec Bolesław i córka Maria, która zresztą trochę się ociągała. Podczas śpiewu na wyjście, gdy przy ołtarzu był jeszcze celebrans otworzyły się drzwi i oddano starzał, który ranił p. Marka. Padł także rozkaz, aby wychodzić na zewnątrz czwórkami. Powstało zamieszanie, do Bolesława podbiegła córka z pytaniem: „Tato co  robimy?” Na chwilę postanowiła podejść jeszcze do znajomych, aby poznać ich zamiary. Niestety Maria do ojca już nie wróciła. W atmosferze zastraszenia i niepewności  jedni szukali kryjówek w  zakamarkach kościoła, inni   zdecydowali się na opuszczenie budynku. Dużej części uczestników mszy udało się dostać na piętro plebani, która połączona była ze świątynią, gdzie zabarykadowali się i skutecznie bronili przez 11 godzin, aż do przerwania oblężenia i wycofania się Ukraińców. Wśród ocalonych był także Bolesław, który wrócił do Adamówki w poniedziałek rano i powiadomił rodzinę o śmierci Marii. Jej zabójstwo widział z ukrycia Władysław Czernienko. Maria otrzymała dwa ciosy nożem, jeden w mostek drugi w brzuch. Banderowcy przed wyprowadzeniem ofiar na miejsce kaźni przymuszali je do rozebrania się. Następnie ustawiali nad wykopem i zakłuwali lub podrzynali nożami. Wiele osób  skonało po jakimś czasie, niektóre zadusiły się dopiero po zasypaniu dołu ziemią.

Ruiny plebani w Kisielinie. Fotografia wykonane przez Henryka Pałkę podczas odwiedzin w rodzinnych stronach; zdjęcie ze zbioru A. Pałki

Pozostałości kościoła w Kisielinie z widocznym krzyżem na szczycie; zdjęcie ze zbioru A. Pałki

Nazajutrz po zbrodni Ukraińcy oświadczyli, że zabicie ludzi w Kisielinie  było pomyłką, a bliscy mogą wykopać ciała i pochować je osobno. Były to  powszechnie stosowane działania dezinformujące mające na celu uspokojenie nastrojów i powrót ocalałych z pogromu do swoich domostw, aby w niedalekiej przyszłości spróbować ponownie ich unicestwić.

W pobliżu kościoła znajdowały się dwa doły po wapnie. Oczyszczono je i złożono w nich najpierw ciała zalegające po miasteczku, następnie te z  gróbu w parku dworskim. Pochówki trwały do środy. W czwartek z Adamówki do Kisielina wybrali się rodzice Antoniego Badzio, jednej z ofiar rzezi. Przechodząc przez wioskę Twerdynie dwie kobiety ukraińskie ostrzegły małżeństwo, że za chwilę Adamówka będzie zaatakowana przez upowców i przymusiły Badziów do powrotu. Z Twerdyń wyszło jeszcze jedno ostrzeżenie za sprawą Ukraińca, który aby zbliżyć się do Adamówki załadował dla niepoznaki furę niewielką ilością obornika i wyjechał w kierunku polskiej wioski. Po drodze spotkał Polaka o nazwisku Fekner, który będąc  załamanym psychicznie po stracie swoich bliskich przyjął ostrzeżenie obojętnie. Badziowie jednak pospiesznie zawiadomili najbliższych sąsiadów (Królów, Miturów, Jędruszczaków i Pałków) o grożącym niebezpieczeństwie. Mały Henryk przyszedł w tym czasie do domu z pastwiska na śniadanie. Natychmiast otrzymał polecenie, aby ostrzec swojego  brata i kuzyna Tadeusza Kucharczyka, którzy przebywali na łące. Gdy ponownie wracał do domu widział już wchodzących do wioski bandytów. Był również świadkiem schwytania rodziny Malinowskich – Heleny Malinowskiej z synami Januszem i Henrykiem oraz ich dziadkiem Walentym Czemerysem. Wszyscy oni zostali bestialsko zamordowani. Ocalała głowa rodziny, Władysław Malinowski, później został członkiem samoobrony w Zasmykach. Szukał on ukojenia swojego bólu w zemście. Na początku z kolegą, później samotnie robił wypady na Ukraińców, których podejrzewał o przynależność do banderowców i likwidował ich.

Rodziny ostrzeżone przez Badziów w pośpiechu opuszczały swoje gospodarstwa. Sami Badziowie nie chcieli uciekać twierdząc, że nie mają już dla kogo żyć. Wraz z nimi zginęła ich córka, która przekonywała rodziców do ukrycia się. Ukraińcy schwytali także Królów. Pałkowie mieli więcej szczęścia choć stracili  nestora rodu Pawła. Swoją niefrasobliwość przypłacił  życiem, gdyż będąc już ukryty wśród zbóż  zauważył, że nie zabrał z domu tytoniu  i  wrócił się.  Wraz z innymi schwytanymi  zapędzony został przez oprawców do stodoły  Dubiela i spalony żywcem. Gdy Polacy zorientowali się, że bandyci opuścili wioskę, niektórzy z nich  zaczęli wychodzić z kryjówek i powracać do domostw, czy też do tego co po nich pozostało.  Stanisław Mitura, ojciec chrzestny Henryka widział  w pogorzelisku stodoły Dubiela spalone ciała powiązane drutem kolczastym. Pałkowie z domu wzięli tylko dwa chleby i  dokumenty potwierdzające własność gruntów. Następnie pospiesznie opuścili zabudowania i ukryli się w zaroślach na bagnistych łąkach, gdzie spotkali innych uciekinierów. Natknęli się także na posterunek banderowców składający się na szczęście z przymuszonych do przystąpienia do bandy byłych żołnierzy sowieckich. Ci pozwolili Polakom wyjść z okrążenia. Prawdopodobnie za ten czyn zostali później zabici.

Rodzina Pałków, pierwszy z prawej Bolesław Pałka, siedzi jego żona Anna (rodzice Henryka) obok niej siostra Bolesława. W drugim szeregu od prawej stoją Wiktoria Pałka, jej mąż Paweł i ? Wójcik ( prawdopodobnie mąż siostry Bolesława); zdjęcie ze zbioru A. Pałki

Jak skomplikowane były relacje i nieprzewidywalne postawy Ukraińców niech świadczy przykład Michajło Fita, przywódcy napadu na Adamówkę. Choć przeciwny zabijaniu Polaków stał na czele bandy dokonującej mordów. Pod koniec 1942 r. zaopatrzył w broń przynajmniej dwóch swoich kolegów Polaków Czesława Pałkę i Władysława Malinowskiego, aby użyli jej do ewentualnej  obrony przed pobratymcami. Zachowanie Fita jest tylko przykładem podobnych postaw wielu Ukraińców, którzy w obawie o życie własne i swoich najbliższych bali się  otwarcie  reagować po ludzku wobec prześladowanych Polaków, niejednokrotnie czyniąc to potajemnie. Ideolodzy spod znaku tryzuba potrafili licznych przekonać a opornych zmusić do solidarności w zbrodni. Chwała tym, którzy temu nie ulegli.

Po zbrodni w Adamówce, tak  jak  w  Kisielinie Ukraińcy wprowadzali zamęt. Rozgłaszali, że pogromu dokonał nieznany oddział przez pomyłkę. Zachęcali mieszkańców  do powrotów do swoich domów i zbierania zboża. Niektórzy z ocalonych dali się zwieść tym wyjaśnieniom i zostali zamordowani podczas następnego napadu 28 sierpnia 1943 r.

Rodzina Pałków dotarła do miasteczka Hołoby. Przy tamtejszym kościele zaopiekowały się nią  siostry zakonne.  Po około dziesięciu dniach za sprawą AK przerzucona została koleją do Kowla. Miasta i miejsca, w których stacjonowały jednostki niemieckie i węgierskie  stały się ostoją dla Polaków. Choć Niemcy nie przeciwstawiali się eksterminacji Polaków przeprowadzanej przez nacjonalistów ukraińskich i za którą w pewnym stopniu ponosili odpowiedzialność,  to jednak wobec jej niezwykłego okrucieństwa poszczególni dowódcy okazywali mniejszą bądź większą przychylność dla poszkodowanych. Wyrażała się ona w zaopatrywaniu w broń  polskich samoobron czy eskortowaniu  Polaków w celach aprowizacji, pomocy rannym bądź  zebrania ciał pomordowanych.

Pałkowie w Kowlu zakwaterowani zostali w dawnym szpitalu żydowskim i otrzymali z niemieckich magazynów ubrania pożydowskie. Jesienią AK ponownie zorganizowała przerzut rodziny, tym razem do Generalnej Guberni. Dotarli tam na lorze pod uszkodzonym niemieckim czołgiem. W okolicach Lublina opuścili pociąg i przenocowali w pobliskiej wsi. AK  zaopatrzyła ich w niezbędne dokumenty. Dotarli do Puław skąd barką dopłynęli do Solca n/ Wisłą. Zatrzymali   się  w rodzinnej wsi Pawła Pałki, Słuszczynie. W 1944 r wskutek zbliżania się frontu do  Wisły, Niemcy  wysiedlali ludność z Powiśla. Pałkowie w wędrówce na zachód na czas wakacji zamieszkali w szkole w Wiśniówku. We wrześniu otrzymali nakaz opuszczenia budynku i musieli szukać nowego lokum. Znaleźli się w Gozdawie gdzie po przejściu frontu Bolesław otrzymał od nowej władzy  gospodarstwo.

Pod koniec lat 90-tych Henryk Pałka odwiedził swoje rodzinne strony. Przebywając w Kisielinie usłyszał historię o próbie usunięcia krzyża, który jeszcze góruje na szczycie ruin tamtejszego kościoła. Znalazło się dwóch „śmiałków”, którzy wdrapali się na mur i zamocowali stalową linę do krzyża. Drugi jej koniec zaczepili do ciągnika gąsienicowego. Przy pierwszej próbie obalenia krzyża ciągnik zgasł. Druga próba, zakończyła się zerwaniem linki. Prawdopodobnie większość z obecnych w tej sytuacji poczuła się nieswojo widząc w tych zdarzeniach „palec Boży”. Mimo to inicjatorzy akcji próbowali  doprowadzić swój zamiar do końca proponując zawieszenie mocniejszej liny, jednak nie znaleźli już chętnych do wspinaczki na mury i zaczepienia jej o krzyż.

 

Krzyż na kisielińskim kościele; źródło: www. radiomaryja.pl, fot. Magdalena Palembas

Notatka Henryka Pałki o próbie usunięcia krzyża; ze zbioru A. Pałki

Drugie świadectwo pochodzi od Pani Stanisławy Pałki z d. Bronickiej. Ponieważ pani Stanisława urodziła się w  marcu 1943 r. nie może pamiętać tragicznych wydarzeń na Wołyniu, choć niewątpliwie przeżyła je. Przytacza jedynie relacje przekazane przez rodzinę.

Ojciec i matka z dziada pradziada pochodzili z Kresów. Broniccy mieszkali w  Pisarzowej Woli (gm. Werba). Była to wioska zamieszkała w 2/3 przez Ukraińców, resztę mieszkańców stanowili Polacy. Do września 1939 r. relacje między nacjami układały się wzorowo. Wyrazem tego był zwyczaj brania w kumy przez polskie rodziny ukraińskich znajomych. Tak było również w przypadku Stanisławy Bronickiej, której chrzestną matką została Ukrainka Tekla Smolar. Być może ten wybór zaważył na ocaleniu Bronickich. W sierpniu 1943 r. Tekla przypadkiem podsłuchała banderowców ustalających ostatnie szczegóły przed napadem na Pisarzową Wolę. Natychmiast powiadomiła swoich polskich sąsiadów o planowanym ataku, ci z kolei ostrzegli dwie inne rodziny. Postanowiono uciec z wioski lecz by nie wzbudzić podejrzeń nie wzięto żadnego dobytku tylko narzędzia symulując zamiar wykonania prac polowych.  Szczęśliwie uciekinierzy dotarli do Bielina i poprosili o ochronę u stacjonujących tam  Niemców. Ci wystawili im przepustki umożliwiające udanie się na zachód. W Dubience nad Bugiem Broniccy zatrzymali się do momentu zbliżenia się frontu po czym  zostali wysiedleni za Wisłę. Wyzwolenia doczekali w Wiśniówku k/Ludwikowa (pow. iłżecki). Na stałe       w nowej Polsce  zamieszkali w okolicach Hrubieszowa. Część rodziny pozostała jednak w Gozdawie. Było to okazją do  odwiedzin podczas których Stanisława  poznała przyszłego męża Zygmunta Pałkę (brata Henryka). Pod koniec lat  60-tych odnalazła na Ukrainie swoją matkę chrzestną i zaprosiła ją do Polski wraz z wnuczką. Rewizytę złożyła w 1973 r. Odwiedziła wtedy wielu ludzi i miejsc związanych tragicznymi wydarzeniami 1943 r. Spotkała się m.in. ze swoją stryjenką, która pozostała na Ukrainie. Ciepło została przyjęta w domu swojej chrzestnej Tekli. Jej matka zapewniała, że modliła się o nich [Bronickich] cały czas. Byli też jednak tacy, którzy bali się spojrzeć w oczy „Polaczki”  i unikali spotkania z nią.

Co do pamiątek materialnych, niestety  żadne z nich nie zachowały się. Tam gdzie kiedyś znajdował się rodzinny dom  rosła tylko samotna wiśnia.

Jak zaznaczyłem we wstępie do relacji pani Stanisławy, wydarzenia z 1943 r. poznała ona  z opowiadań  swoich bliskich.  Jedną z nich była kuzynka Amelia Steczuk, która jako czteroletnia dziewczynka przeżyła własną śmierć. Ze względu na niezwykłość tego świadectwa należy je przytoczyć.

Amelia z siostrą Bronisławą i rodzicami mieszkała w Wydżgowie (gm. Olesk, pow. Włodzimierz). Pod koniec sierpnia 1943 r. wioska została ostatecznie oczyszczona z Polaków.  Wydarzenie to prawdopodobnie zaskoczyło rodziców dziewczynek  podczas pracy w polu, gdzie natychmiast się ukryli. Córki w tym czasie przebywały w domu lub w jego pobliżu.  Nietrudno wyobrazić sobie co w takiej sytuacji czuli rodzice. Z pewnością  łudzili się, że może  unikną one spotkania z upowcami, a jeżeli nawet tak się stanie to zostaną oszczędzone. Rzeczywistość jednak okazała się okrutna. Obie córeczki miały zostać uśmiercone przez  uderzone  łopatą w tył  głowy.     Po zadaniu ciosów przez oprawcę  zostały wrzucone go dołu po ziemniakach i przysypane ziemią. Po bliżej nieokreślonym czasie  Amelka, która leżała na Broni ocknęła się i wydostała na powierzchnię. Oszołomiona doszła do gospodarstwa Ukraińców. Wskutek urazu głowy i szoku straciła mowę. Sąsiedzi schowali ją w piwnicy i zawiadomili Polaków, że mają  ocalałą dziewczynkę.  Następnej nocy pojawił się jakiś mężczyzna i zabrał dziecko w bezpieczniejsze miejsce. Z czasem Amelka odzyskała mowę lecz była ona zaburzona. Szczęśliwie odnaleźli się także jej rodzice.  Po wojnie Steczukowie osiedlili się na ziemiach odzyskanych. Urodziło im się jeszcze dwoje dzieci, dziewczynce nadali imię Bronisława.

Czwarta legenda

Czwarta legenda

Powszechnie  znane są trzy historyczne legendy objaśniające pochodzenia nazwy miasta. Każda z opowieści posiada różne

Drzeworyt Zbigniewa Rychlickiego do legendy Jej łza w zbiorze Klechdy domowe

główne bohaterki,  które w odmiennych okolicznościach doprowadzane były do rzewnego i obfitego płaczu.  Wszystko to działo się w cieniu odwiecznej zamkowej wieży i wydaje się, że bez tej budowli nie mogłoby się stać to co się stało. Pośrednio,  istnienie stołpu było przyczyną wylewania łez, czy to przez uwięzioną Dobiesławę, czy księżniczkę zamienioną w kaczkę, czy wreszcie przez matkę opłakującą tragicznie zmarłego syna.

Okazuje się,  że istnieje kolejna,  czwarta historyczna legenda, która z niewiadomych przyczyn znikła z pola widzenia. Jednak jej reminiscencje możemy odnaleźć  we współczesnych interpretacjach legend iłżeckich nawiązujących do skarbów ukrytych na zamku. Wątek ten poruszany był m.in. przez Zenona Gierałę w Baśniach i legendach ziemi radomskiej,  Grażynę Rożek i Małgorzatę Kosel w Legendach  iłżeckich czy przez  Bartłomieja Sala w Legendach zamków świętokrzyskich.

Utarło się powiedzenie, że w każdej baśni jest ziarno prawdy. Jak je odnaleźć w iłżeckich legendach?  Można założyć,  że to o czym najczęściej się wspomina ma znamię prawdy. Spróbujmy rozpoznać wspólne elementy występujące we wszystkich wersjach.  Bez trudu możemy dostrzec, że są nimi wieża (zamek) i łzy. Każda legenda podkreśla pierwszeństwo zamku od miasta, gdyż on już istniał  kiedy osada nie miała jeszcze nazwy. Właśnie w starszeństwie twierdzy  możemy rozpoznać pierwsze ziarenko prawdy i  na pewno chodzi tu bardziej o pierwotność  decyzji wzniesienia budowli niż jej rzeczywiste zrealizowanie. Można powiedzieć, że pomysł budowy twierdzy narodził idę nowej lokacji miasta, był miastotwórczy.

Drugie ziarenko prawdy ukryte jest w naturze łez, które są wodą. Wśród czterech  historycznych  legend trzy z nich  wymieniają łzy jako przyczynę powstania rzeki i nazwy miasta. Tak w istocie postępował proces nazwotwórczy. Najpierw  uformowało się miano rzeki (Izłża) wynikające z jej charakteru (wypływająca z kałuży), a dopiero później od niej utworzono nazwę osady.  W rzeczywistości rzeka – woda  jest autentycznym  źródłem nazwy Iłży.

Ilustracja Witolda Vargasa do legendy o Iłży w książce Legendy zamków świętokrzyskich

Poniżej zamieszczono  odpis czwartej legendy z miesięcznika geograficzno-etnograficznego Wisła, t. 14, z. 3 z 1900 r. Jest to transkrypcja opowieść Tomasza Warylaka z Błazin Dolnych wykonana przez Mariana Kucza.

Były to już dawne czasy, kiedy jeszcze ani o Iłży , ani i Błazinach , ani o Seredzicach żadnego słuchu nie było.  W tych miejscach były tylko lasy, góry i wąwozy nieprzebyte. Na górach rosły wiekowe drzewa, a w kotlinach były mokradła i grząskie bagna. Chodzić tam było niebezpiecznie, bo w puszczach ciągle coś straszyło, ludzi do bagien ciągało, albo z góry na dół zrzucało. Ludzisków było niewiele, a ci co byli, po głębokich borach siedzieli, smołę i dziegieć pędzili, węgle kurzyli, jak umieli pracowali i Pana Boga chwalili. Maziarze i węglarze, starzy a wypraktykowani, mieli się niezgorzej, gdyż towar swój w dalekich stronach zbywali. Ale i biedaków nie brakowało także.

Do takich właśnie należał Jasiek z Kruków (osady leśnej), który umiłował ogniście urodną Marysię, jedynaczkę bogatego Macieja z Borciuchów (właściwe Borsuki, również osada leśna). Jasiek był chłopak wesoły dziarski i pracowity. Zawsze pierwszy do roboty i do ochoty, nawet na skrzypkach różne obertasy umiał wyrzynać. Wszyscy Jaśka lubili, a najwięcej pono Marysia lgnęła do niego. Na nieszczęście jednak, stary Maciej ani słyszeć nie chciał o tym kochaniu, a nawet zapowiedział Jaśkowi, że dopóki czapki pełnej pieniędzy złotych mieć nie będzie, ani się na oczy pokazać mu nie wolno. Płakał Jasiek, płakała i Marysia; ale ani płacz, ani prośby wzruszyć starego Maćka nie zdołały.

W czasach owych, od chałupy do chałupy, od jednej do drugiej osady, po puszczy leśnej rozrzuconych, włóczyła się Kunda (Kunegunda), siwa i garbata, jak świat stara czarownica. Baba widocznie ze złym trzymała, gdyż w ciągłym wędrowaniu nie miała żadnych przeszkód, a wielu ludziom płatała różne psoty i figle. Lękali się jej wszyscy, jak ognia, gorzej moru i powietrza.

Jakoś na zaraniu Kunda przywlekła się do budy Jaśkowej. Chłopak chciał uciec, gdy starą czarownicę ujrzał, ale baba za kraj kapoty go przytrzymała i rzecze: „Wiem ja, chłopczyku, czego ci potrzeba dla Twojej Marysi …. Gdy pier

Legendarna iłżecka kaczka w rzeźbie Norberta Jastalskiego (foto. N. Jastalski)

wszy kur zapieje, wleź rakiem na szczyt Siwuli; znajdziesz tam drzwi do lochu ze skarbami, które ci się same otworzą. Pamiętaj jednak brać tylko to czego stary Maciej od ciebie żąda, inaczej w nieszczęście wpadniesz.

Baba odeszła, a Jasiek jął rozmyślać: czyby nie skorzystać z rady czarownicy?… Strach był wielki, ale kochanie pono jeszcze silniejsze, bo gdy pierwsze kury zapiały, już Jasiek był na wskazanym miejscu i rakiem wdrapywał się na Siwulę. Prędzej niż myślał, znalazł się Jasiek tuż przy furcie żelaznej. Drzwi otworzyły się same, a dygocący od strachu parobczak ujrzał się w lochu, zasypanym kupą pieniędzy złotych i skarbów. W głębi, na łańcuchu, pies czarny błyszczącymi ślepiami całe wnętrze lochu oświecał. Chłopaczysko, pomimo strachu, napełnił czapkę aż po brzegi dukatami i wybiegł. Jednak przy progu zatrzymał się zdyszany, bo z radością zobaczył, tuż przy furcie, wiszące na haku skrzypce prześliczne ze smyczkiem i kalafonią, a obok na wstążce czerwonej – parę złocistych pierścieni. Pokusa była wielka. Skrzypce, które miał w domu, były stare klekoty, a wstęga i pierścienie czyż nie przydadzą się Marysi?… I zapominając o przestrodze Kundy, wziął skrzypki, wstęgę z pierścieniami zawiesił sobie na szyi i wesoły powędrował ku domowi. Ale zaledwie zbiegł z Siwuli[1], naprzód skrzypce, kalafonia i wstążka , a w mig i całe odzienie na nim gorzeć poczęło. Nawet „Jezus-Marja” krzyknąć nie zdążył i w strasznych męczarniach życia dokonał.

Na drugi dzień ludziska aż po szyję opalonego trupa u podnóża góry znaleźli , a gdy nieszczęśliwego Jaśka w nim poznali, i Marysia się o tym dowiedziała, to tak rzewnie nad trupem Jaśkowym płakać zaczęła, że z jej łez rzeka popłynęła i do dzisiaj płynie.

Rzekę tę i miasto, co przy tej rzece stanęło, ludzie „Jej – łzą” albo „Ilzą” nazwali; dopiero potem już szlachta po swojemu „Iłża” je nazwała.[2]

[1] Nazwa jakoby tej góry, na której dzisiaj znajdują się zwaliska zamku przy Iłży.

[2] Podanie powyższe spisaliśmy z opowiadania Tomasza Warylaka z Błazin Dolnych, także i przez innych iłżan bez żadnych odmian powtarzanego.

 

Paweł Nowakowski

 

Pierwszy burmistrz Iłży

Pierwszy burmistrz Iłży

Podczas powstania listopadowego, 10 sierpnia 1831 roku Iłża stała się teatrem działań wojennych. Na skutek ostrzału prowadzonego przez Rosjan, miasto ogarnął pożar, który strawił je doszczętnie.[1] Spłonęły wówczas księgi miejskie Iłży – co jest bez wątpienia niepowetowaną stratą dla historyków. Przysparza to niemało kłopotów tym, którzy chcieliby spisać nazwiska kolejnych burmistrzów Iłży. Czasem jednak z innych źródeł udaje się zrekonstruować część tej wiedzy. Przeglądając akta metrykalne Iłży natrafiłam na nazwisko Tomasza Grajewskiego, którego w 1797 roku tytułuje się – praeses Ilzae. Czyniłoby go to najdawniejszym znanym burmistrzem, dotąd nieznanym. Co więcej, jest on także protoplastą wszystkich żyjących później iłżeckich Grajewskich.

Akt ślubu rodziców Tomasza z 23 lutego 1757 r. [fot. B. Pławska]

Tomasz urodził się w 1759 roku w Iłży, jako pierworodny syn mieszczan: Franciszka i Anastazji Grajewskich. Miał osiemnaście lat, gdy poślubił szesnastoletnią pannę z Bodzentyna, Konstancję Dąbrowską. Został ujęty w lustracji klucza iłżeckiego z 1789 roku, gdzie możemy się dowiedzieć, że: Tomasz Grajewski mieszka z żoną i synem poniżej lat 15 (Jackiem, por. niżej) w murowanym domu, jest rolnikiem oraz szynkarzem. Do rodziny zaliczono także dziewkę służebną, a w tym samym budynku Tomasz wynajmował pomieszczenia szewcowi.

Akt ślubu Tomasza i Konstancji Dąbrowskiej z 25 czerwca 1786 r. [fot. B. Pławska]

Nie wiadomo, kiedy został burmistrzem. Na pewno był nim już w początkach 1797 roku, potem na kilka kadencji ustąpił, znów rządził miastem w 1810 roku. Tomasz trudnił się “propinacją trunków”, czyli, jak powiedzielibyśmy dziś, wyszynkiem. Zajęcie to, mało chwalebne, musiało być jednak dochodowe, albowiem Tomasz posiadał dom w Rynku i chyba jeszcze jeden, bliżej Zamku.

Tomasz i Apolonia odeszli z tego świata nagle, w odstępie kilku miesięcy w 1815 roku. On miał 55 lat, ona 45. Pozostawili kilkoro dzieci, które stały się początkiem rozgałęzionej rodziny Grajewskich z Iłży.

Dzieci Tomasza i Anastazji Grajewskich:

Pierworodny Grajewskich, Jacek, pracował jako ekonom plebański we Wszechświętych[2], jednak owdowiawszy przedwcześnie w 1811 roku powrócił do rodziców, do Iłży. Ponownie się ożenił, z Marianną Mirowską (pamięci jej ojca poświęcono tablicę w kościele). Wiadomo, że w 1824 roku posiadał nieruchomości na terenie Iłży – obecnie oznaczone jako Rynek 7 (zapewne ówczesny “dom w Rynku nr 8”, odziedziczony przez Jacka po ojcu), Błazińska 8 oraz Błazińska 10. Jacek Grajewski zginął w pożarze Iłży w 1831 roku, mając niespełna czterdzieści lat, pozostawiwszy liczne małoletnie dzieci.

Kolejny z braci, Mikołaj, poszedł w ślady ojca i poślubił dziewczynę z Bodzentyna. Ta umarła w połogu, osierociwszy Tomasza Szczepana Grajewskiego (tego, który w 1865 roku sądzony będzie w Procesie Szesnastu z Iłży). Mikołaj ożenił się ponownie, i całe szczęście, ponieważ jego wnukiem z tego małżeństwa był m.in. generał “Bończa” Załęski.[3] Trzeci, Ignacy, urodził się jako bliźniak, ale jego brat Walenty zmarł w niemowlęctwie. Ignacy poślubił pannę Joannę Gawlikowską. Doczekali się licznych dzieci, ich córka Marianna wyszła za Jana Huntera i razem z nim ufundowała posadzkę w kościele w Iłży, a prawnuk Ignacego walczył w Powstaniu Warszawskim.

Akt chrztu Ignacego z 15 lutego 1797 r., gdzie Tomasz Grajewski jest tytułowany „Consul Ilzae” [fot. B. Pławska]

Najstarsza córka Tomasza: Apolonia, była dzieckiem, gdy została sierotą. Bracia jednak wydali ją dobrze za mąż, za szlachcica Wiktora Urbańskiego, z którym doczekała późnej starości. Jej synem był m.in. Wiktor Urbański, zesłany na Syberię przez władze carskie i proboszcz radomski Józef Urbański[4].

Ks. Józef Urbański, portret z zakrystii kościoła farnego w Radomiu [fot. P. Nowakowski]

Najmłodszej córce Grajewskich: Ludwice przypadł w udziale ciężki los. Bracia znaleźli jej dobrego męża, kupca, który jakiś czas temu osiadł w Iłży, Bazylego Mierzejewskiego. W 1830 roku urodziła synka Adolfa. Obu straciła w pożarze Iłży w 1831 roku. Ponownie wyszła za mąż, za rzemieślnika z Radomia. Zaledwie rok później zmarła w połogu.

[1] Więcej o bitwie pod Iłża w 1831 roku można przeczytać tutaj: http://www.ilzahistoria.pl/aktualnosci/bitwa-i-pozar/

[2] Miejscowość w Świętokrzyskim, pow. opatowski, gm. Sadowie.

[3] 1919-2009, generał brygady Wojska Polskiego, dowódca oddziałów partyzanckich NSZ i AK. https://pl.wikipedia.org/wiki/Kazimierz_Za%C5%82%C4%99ski

[4] Józef Urbański był również prefektem gimnazjum w Radomiu i inicjatorem budowy katedry radomskiej; pod koniec życia wycofał się na probostwo w Przysusze, gdzie zabrał również swoją owdowiałą matkę.

 

 

 

Nagrobek Romana Grajewskiego zm. w 1899 r., Stary Cmentarz w Iłży [fot. P. Nowakowski]

Nagrobek Apolonii z Grajewskich zm. w 1887 r., Stary Cmentarz w Iłży [fot. P. Nowakowski]

Barbara Pławska