Zvi Faingenbaum, Iłża początek plagi
W dniu wybuchu wojny, 1 września 1939 roku (w wigilię szabatu) byłem w polskim mieście Warszawa. Przyjechałam tam ze szwagierką Rivką Zoberman (dziś w Bnei-Brak), towarzysząc mojemu szwagrowi Shmuelowi Zobermanowi, którego lekarze skierowali na operację do warszawskiego zakładu stomatologicznego. Byłem tam od piątku wieczorem do niedzieli. Moja żona i dzieci, nieświadomi mojego miejsca pobytu, martwili się o mnie.
Tej nocy wiedziałem już o niemieckim bombardowaniu, które rozpoczęło się w piątek. Powiedziano mi również, że okoliczni mieszkańcy opuszczają miasto. Logika podpowiadała, żebym szukał schronienia w niestrategicznych miejscach, dopóki zagrożenie nie minie, z dala od fabryk i linii kolejowych, które były pierwszymi celami bombardowań.
O świcie wyszedłem na zewnątrz, żeby porozmawiać z sąsiadami i dowiedzieć się o sytuacji, ale większość z nich opuściła miasto. Poszedłem do bejt ha-midraszu na modlitwę i spotkałem tam trzy osoby (z których pamiętam tylko Akiwę Szeflę), które powiedziały mi, że wszyscy wyjeżdżają i że też dzisiaj pójdą za nimi. Ludzie rozeszli się w różnych kierunkach, ale większość wyjechała do Iłży. Modliłem się. Nigdy nie przypuszczałem, że po raz ostatni będę się modlił w tej synagodze.
Kiedy skończyłem modlitwę, usłyszałem brzęczenie samolotów, po którym natychmiast nastąpiły silne eksplozje, które pokryły cały obszar chmurą pyłu, zasłaniając słońce. Pobiegłem do domu i zauważyłem krater po bombie, której odłamki rozeszły się aż po mój dom. Z ciekawości podniosłem fragment, którego nigdy wcześniej nie widziałem, ale szybko zorientowałem się, że nie ma czasu na czekanie i od razu pojechałem wypożyczyć pojazd (wóz i konie), aby zabrać rodzinę do Iłży.
Po wielu trudach dotarliśmy do Iłży w nocy i zastaliśmy spokój i życie toczące się normalnie. Co ciekawe, sytuacja faktycznie doprowadziła do pewnego dobrobytu. Ludzie wynajmowali pokoje, sprzedawali towary i zarabiali mnóstwo pieniędzy. Ja też wynająłem pokój dla rodziny i zaczęliśmy się urządzać… Naiwnie wierzyliśmy, że ta sprawa nie potrwa dłużej niż kilka tygodni, więc uparłem się aby przedłużyć wynajęcie pokoju o kolejne dwa miesiące ponad miesiąc, za który zapłaciłem. Wszyscy czuliśmy, że działamy zgodnie ze zdrowym rozsądkiem. Z wyjątkiem jednej osoby… godnego podziwu i honoru Chanocha Bidermana i jego czcigodnej żony Ryfki. Podczas gdy kilku dzielnych młodych mężczyzn zostało w tyle, by pilnować swojej własności, on był jedynym zamożnym człowiekiem, który nie ustąpił. Nie chciał słuchać rad. Nigdy też nie mówił innym ludziom, co mają robić. Ale on nie chciał jechać do Iłży.
Wtorek minął, a środa była normalna do południa… słuchaliśmy radia, skupieni na każdej wiadomości. Wiadomości o wydarzeniach w naszym mieście otrzymywaliśmy również od posłańców, młodzieńcy podróżowali w tym celu między Wierzbnikiem a Iłżą.
W środę w południe… radio zamilkło! Nie było więcej wiadomości. Wyobrażaliśmy sobie, że w stację w Warszawie uderzyła bomba. I oto nadchodzą posłańcy… dywizja czołgów dotarła aż pod wejście do Wierzbnika! 42 działa przeciwlotnicze, które otaczały fabryki, otworzyły do nich ogień, Trzy zostały trafione i uszkodzone pozostawiono
Szybko dowiedzieliśmy się, że radiostacji nic się nie stało, ale cała polska obrona była zagrożona. Przyszłość była już jasna, ale bitwa pancerna potwierdziła też, że nasz wyjazd do Iłży był mądrym posunięciem.
Czwartek: wiadomości szły za wiadomościami. Niemcy posuwali się na wszystkich frontach, zdobyli też Kielce i pobliską Słupię. Część osób z Wierzbnika uciekła do Słupi. Jego niewinni mieszkańcy nie wyobrażali sobie, że Niemcy przybędą tak szybko. „Eksperci” uznali, że była to francuska siła pancerna, idąca z pomocą polskiej armii. Przywitano ich ciastami i kwiatami… błąd, który uchronił ich (a wśród nich uciekinierów z Wierzbnika) przed pogromami. Te szczegóły byłyby zabawne, gdyby nie były tak tragiczne. Nie wiedzieliśmy jeszcze, czy czeka nas przyszłość. Wiedzieliśmy już ponad wszelką wątpliwość, że za kilka dni i my znajdziemy się w paszczy wściekłej niemieckiej bestii, ponieważ nieuzasadnione było zakładanie, że ich natarcie zostanie zatrzymane u bram Iłży.
Modliliśmy się o jedną rzecz – przejście bez wydarzeń. Fakt, że Iłża była podrzędną, znikomą miejscowością, dawał nadzieję, że miejsce to przejdzie z rąk do rąk w stosunkowo spokojny sposób, ponieważ wierzyliśmy, że strategiczna lub militarna wartość tego miejsca była kluczowym czynnikiem. Polskie dowództwo myślało jednak inaczej i zdecydowało się na zorganizowanie obrony regionu w Iłży…
Pochowany na linii frontu
Wśród uciekinierów z Wierzbnika byli dwaj rabini z Wierzbnika, rabin Ben Zion Rabinowicz i rabin Menachem Tenenbaum. Ten ostatni, stary, wątły człowiek, został dotknięty trudami i przerażeniem, a jego stan się pogorszył. Wieczorem przyszedł posłaniec z wiadomością o jego nagłej śmierci. Pospieszyłem do jego mieszkania, gdzie zastałem Lejbisza Herbluma (obecnie w Stanach), jego zięcia (męża jego córki Rachel) Akiwę Szeflę i Shmuela Tenenbauma, który zmarł później w Rzymie i został pochowany w Jerozolimie. Natychmiast skontaktowaliśmy się z miejscową Hewra Kadisza i ustaliliśmy miejsce pochówku oraz godzinę pogrzebu, który miał się odbyć z samego rana.
Ogólna sytuacja była już napięta i na pogrzeb zebraliśmy ledwie dziesięć osób, w tym czterech członków gminy Wierzbnik: Akiva Shefla, jeszcze jednego mężczyznę, którego nie pamiętam, Leibish Herblum i autor. Cmentarz, który zwykle znajdował się poza miastem, znajdował się na zboczu wzgórza. Po drodze natknęliśmy się na linie frontu polskiej armii. Linia frontu pod wzgórzem szczyciła się żołnierzami uzbrojonymi w karabiny maszynowe przyczajonymi w rowach, stojącymi końmi i rozciągniętymi liniami telefonicznymi. Zanim dotarliśmy do otwartego grobu, usłyszałem, jak obserwator wykonał telefon: „Halo, sierżancie, czołgi nadjeżdżają z lewej strony!” Polscy żołnierze nie sprawiali nam kłopotu, ale zdawałem sobie sprawę, że jesteśmy dokładnie pomiędzy dwoma frontami a zbliżającym się starciem. Powiedziałem: „Musimy wykonać nasze zadanie tak szybko, jak to możliwe, bo nie ma czasu do stracenia.” Grób wciąż był kopany i staraliśmy się osiągnąć niezbędne minimum. Opuściliśmy zmarłego, zapieczętowaliśmy, wszystko zasypaliśmy ziemią i zgodnie z tradycją prosiliśmy o przebaczenie. Następnie udaliśmy się do miasta. Powiedziałem ponownie: „Panowie, musimy jak najszybciej dostać się do miasta, nawet jeśli oznacza to ucieczkę, unikając głównych dróg, po których poruszają się czołgi, zamiast tego wybierając boczne ścieżki”.

Moim pierwszym aktem było zgromadzenie rodziny, żony i dzieci. Moim drugim aktem było poszukiwanie domu z betonowym stropem. Jedynym takim budynkiem jaki znalazłem była łaźnia i tam się udaliśmy z braku innego wyjścia. Ci, którzy byli w mieście, nie mieli pojęcia, co się za chwilę wydarzy. Powiedziałem im, że muszą natychmiast znaleźć schronienie. Łaźnia wypełniła się ludźmi, a wkrótce potem zaczęła się strzelanina. Najpierw broń lekka, potem ciężka. Najpierw karabiny maszynowe, potem lekka artyleria, eskalacja coraz większa… pociski spadały między domy! Słyszeliśmy coraz więcej eksplozji. „To już nie jest żart” – mówili niektórzy. Ale nagle łaźnia stanęła w płomieniach, płonęła wokół nas… poczuliśmy, że musimy opuścić budynek teraz, inaczej nigdy tego nie zrobimy. Wylegliśmy, kule świszczały nad głowami. Moja córka Faiga została ranna. Wskoczyliśmy do rzeki, przepływającej przez miasto. Biegliśmy w wodzie, aż znaleźliśmy się między domami. Zauważyłem kamienny dom i wpadliśmy do środka. Dom był pełen mieszkańców Wierzbnika, wśród nich rabin. Przyjęto nas z otwartymi ramionami. Ale strzelanina trwała nadal. Nagle zdałem sobie sprawę, że nie ma z nami mojej najstarszej córki Chavy. Nie mogłem przezwyciężyć lęku o nią. Po dwóch godzinach otrzymaliśmy wiadomość o jej lokalizacji na innej ulicy. Skorzystałem z krótkiej przerwy w strzelaninie i pobiegłem do niej. Znajdujemy się w ciemnym pokoju Żyda imieniem Holtz, który był żołnierzem podczas wojny japońskiej. Śmiał się z eksplozji. W sąsiednich domach wybuchły pożary. Stawałem w drzwiach i po każdym wybuchu wystawiałem głowę, by zbadać naszą sytuację. Polscy żołnierze stali pod murami na ulicy obok nas i strzelali. Poszedłem i rozmawiałem z nimi pomiędzy ujęciami. I tak było aż do świtu. Niemcy musieli zauważyć ogień wychodzący z naszej pozycji i skierować ogień w tę stronę. Uciekliśmy, moja córka i ja, i razem dotarliśmy do domu, który opuściłem, by jej szukać. Znowu byliśmy wszyscy razem, szczęśliwi, ale przestraszeni.
O godzinie 10 rano armia polska wstrzymała ogień. Cicho, ale tylko na krótką chwilę. Brzęczenie samolotów ogłuszyło nas. Latali falami, zrzucając bomby na domy Iłży i nas w nich. Nowa fala zrzuciła bomby na naszą ulicę. Domy tuż obok nas się trzęsły. Zebrani ludzie zaczęli płakać Szma Izrael! Wszyscy byli zdenerwowani, przestraszeni i czujni. Rabin zwraca się do mnie i pyta: „Czy mamy wybiegać?” Ale zanim zdążę wymyślić odpowiedź, pojawia się odpowiedź „z nieba”… bomba uderza w ścianę domu i wszyscy wybiegli na zewnątrz.
Na ulicy zamieszanie. Ludzie biegną we wszystkich kierunkach. Kolejna fala samolotów strzela w tłum z karabinów maszynowych. Ogień jest skierowany prosto na nas. Napieramy na ściany i chowamy się pod nimi, przerwa. Znów biegniemy poza domy. Dotrzy
j do małego zagajnika, połóż się na ziemi wśród drzew. Wokół nas płoną domy i słychać odgłosy wystrzałów z karabinów maszynowych. Najwyraźniej znów jesteśmy blisko linii frontu. Późnym popołudniem, po bombardowaniach, mieliśmy kilka ofiar. Część to mieszkańcy Wierzbnika – Michael Gutholtz, córka Noego Gutvila i jej męża, syna Shmuela Vakselmana z Lipia.

Niedziela rano, a jeszcze nie widzieliśmy niemieckiego żołnierza. Nie odważą się jeszcze wejść do miasta. Ale sprawy są ciche. Pojazdy wiozące uchodźców z Wierzbnika, prowadzone przez odważnych, ruszają w drogę powrotną do domów. Yaakov Kornwaser wynajął wóz. Ja też do niego dołączyłem. W lesie Marcule spotkaliśmy dwóch mężczyzn z Hewra Kadisza z Wierzbnika, Pinchasa Manelę i Kalmana Lebmana, którzy za zgodą władz niemieckich przybyli pochować żydowskich żołnierzy poległych na froncie. Setkami przejeżdżały czołgi. Nikt się do nas nie odezwał. Dopiero na skrzyżowaniu dróg w Lubieni spotkaliśmy strażników, którzy kazali nam zejść na dół. Przeprowadzili rewizję, szukając broni. Znaleźli u mnie nóż, którego używałem do rozbioru drobiu. Zabrali mnie na bok i wszyscy wpadli w panikę, ja też. Strażnik zapytał mnie „Co to jest?” Udało mi się udzielić odpowiedzi, która wydawała się go satysfakcjonować, a on mnie puścił. Ale nie zdawałem sobie z tego sprawy, dopóki ludzie w wagonie nie powiedzieli mi: „Wracaj!”
Kiedy dotarliśmy do domu, byliśmy zaskoczeni. Dzięki Bogu, wszystko nadal stało. Nie było żadnych zmian. Okazało się, że taktyka Niemców nas przerosła. Byli zainteresowani pozostawieniem fabryk w całości i przejęciem nad nimi kontroli. Starali się wykorzystać bombardowania, aby przestraszyć ludzi i wywołać panikę. Aby upewnić się, że nikt nie usunie maszyn. Bombardowania nie dotknęły też ludności, na wypadek gdyby byli wśród niej inżynierowie i rzemieślnicy niezbędni do prowadzenia fabryk. Dlatego pozostawili nasze miasto bez szwanku, po tym jak wszyscy z wyjątkiem Chanocha Bidermana uciekliśmy z niego. Okazało się, że miał rację, jego intuicja była trafna.
Z woli Bożej wróciliśmy, ale nie wszyscy. Spośród tych, którzy tego popołudnia opuścili Iłżę, około 100 aresztowano, pobito i wywieziono do obozu w Kielcach. Trzymano ich tam przez trzy dni bez jedzenia i wody. Przeszli ciężkie tortury. Dopiero czwartego dnia pozwolono im również wrócić do domu.
Powoli przyzwyczailiśmy się do nowego trybu życia, reżimu niemieckiego, którego pierwszym aktem było spalenie synagogi, o czym gdzie indziej. Czas na powiedzenie „Och, gdyby już był wieczór!” o poranku i „O, gdyby to był poranek!” wieczorem. I choć nowe trudności przeważyły nad starymi, nie mogliśmy zapomnieć początku plagi, Iłży…