W dniu wybuchu wojny, 1 września 1939 roku (w wigilię szabatu) byłem w polskim mieście Warszawa. Przyjechałam tam ze szwagierką Rivką Zoberman (dziś w Bnei-Brak), towarzysząc mojemu szwagrowi Shmuelowi Zobermanowi, którego lekarze skierowali na operację do warszawskiego zakładu stomatologicznego. Byłem tam od piątku wieczorem do niedzieli. Moja żona i dzieci, nieświadomi mojego miejsca pobytu, martwili się o mnie.
Tej nocy wiedziałem już o niemieckim bombardowaniu, które rozpoczęło się w piątek. Powiedziano mi również, że okoliczni mieszkańcy opuszczają miasto. Logika podpowiadała, żebym szukał schronienia w niestrategicznych miejscach, dopóki zagrożenie nie minie, z dala od fabryk i linii kolejowych, które były pierwszymi celami bombardowań.
O świcie wyszedłem na zewnątrz, żeby porozmawiać z sąsiadami i dowiedzieć się o sytuacji, ale większość z nich opuściła miasto. Poszedłem do bejt ha-midraszu na modlitwę i spotkałem tam trzy osoby (z których pamiętam tylko Akiwę Szeflę), które powiedziały mi, że wszyscy wyjeżdżają i że też dzisiaj pójdą za nimi. Ludzie rozeszli się w różnych kierunkach, ale większość wyjechała do Iłży. Modliłem się. Nigdy nie przypuszczałem, że po raz ostatni będę się modlił w tej synagodze.
Kiedy skończyłem modlitwę, usłyszałem brzęczenie samolotów, po którym natychmiast nastąpiły silne eksplozje, które pokryły cały obszar chmurą pyłu, zasłaniając słońce. Pobiegłem do domu i zauważyłem krater po bombie, której odłamki rozeszły się aż po mój dom. Z ciekawości podniosłem fragment, którego nigdy wcześniej nie widziałem, ale szybko zorientowałem się, że nie ma czasu na czekanie i od razu pojechałem wypożyczyć pojazd (wóz i konie), aby zabrać rodzinę do Iłży.
Po wielu trudach dotarliśmy do Iłży w nocy i zastaliśmy spokój i życie toczące się normalnie. Co ciekawe, sytuacja faktycznie doprowadziła do pewnego dobrobytu. Ludzie wynajmowali pokoje, sprzedawali towary i zarabiali mnóstwo pieniędzy. Ja też wynająłem pokój dla rodziny i zaczęliśmy się urządzać… Naiwnie wierzyliśmy, że ta sprawa nie potrwa dłużej niż kilka tygodni, więc uparłem się aby przedłużyć wynajęcie pokoju o kolejne dwa miesiące ponad miesiąc, za który zapłaciłem. Wszyscy czuliśmy, że działamy zgodnie ze zdrowym rozsądkiem. Z wyjątkiem jednej osoby… godnego podziwu i honoru Chanocha Bidermana i jego czcigodnej żony Ryfki. Podczas gdy kilku dzielnych młodych mężczyzn zostało w tyle, by pilnować swojej własności, on był jedynym zamożnym człowiekiem, który nie ustąpił. Nie chciał słuchać rad. Nigdy też nie mówił innym ludziom, co mają robić. Ale on nie chciał jechać do Iłży.
Wtorek minął, a środa była normalna do południa… słuchaliśmy radia, skupieni na każdej wiadomości. Wiadomości o wydarzeniach w naszym mieście otrzymywaliśmy również od posłańców, młodzieńcy podróżowali w tym celu między Wierzbnikiem a Iłżą.
W środę w południe… radio zamilkło! Nie było więcej wiadomości. Wyobrażaliśmy sobie, że w stację w Warszawie uderzyła bomba. I oto nadchodzą posłańcy… dywizja czołgów dotarła aż pod wejście do Wierzbnika! 42 działa przeciwlotnicze, które otaczały fabryki, otworzyły do nich ogień, Trzy zostały trafione i uszkodzone pozostawiono
Szybko dowiedzieliśmy się, że radiostacji nic się nie stało, ale cała polska obrona była zagrożona. Przyszłość była już jasna, ale bitwa pancerna potwierdziła też, że nasz wyjazd do Iłży był mądrym posunięciem.
Czwartek: wiadomości szły za wiadomościami. Niemcy posuwali się na wszystkich frontach, zdobyli też Kielce i pobliską Słupię. Część osób z Wierzbnika uciekła do Słupi. Jego niewinni mieszkańcy nie wyobrażali sobie, że Niemcy przybędą tak szybko. „Eksperci” uznali, że była to francuska siła pancerna, idąca z pomocą polskiej armii. Przywitano ich ciastami i kwiatami… błąd, który uchronił ich (a wśród nich uciekinierów z Wierzbnika) przed pogromami. Te szczegóły byłyby zabawne, gdyby nie były tak tragiczne. Nie wiedzieliśmy jeszcze, czy czeka nas przyszłość. Wiedzieliśmy już ponad wszelką wątpliwość, że za kilka dni i my znajdziemy się w paszczy wściekłej niemieckiej bestii, ponieważ nieuzasadnione było zakładanie, że ich natarcie zostanie zatrzymane u bram Iłży.
Modliliśmy się o jedną rzecz – przejście bez wydarzeń. Fakt, że Iłża była podrzędną, znikomą miejscowością, dawał nadzieję, że miejsce to przejdzie z rąk do rąk w stosunkowo spokojny sposób, ponieważ wierzyliśmy, że strategiczna lub militarna wartość tego miejsca była kluczowym czynnikiem. Polskie dowództwo myślało jednak inaczej i zdecydowało się na zorganizowanie obrony regionu w Iłży…
Pochowany na linii frontu
Wśród uciekinierów z Wierzbnika byli dwaj rabini z Wierzbnika, rabin Ben Zion Rabinowicz i rabin Menachem Tenenbaum. Ten ostatni, stary, wątły człowiek, został dotknięty trudami i przerażeniem, a jego stan się pogorszył. Wieczorem przyszedł posłaniec z wiadomością o jego nagłej śmierci. Pospieszyłem do jego mieszkania, gdzie zastałem Lejbisza Herbluma (obecnie w Stanach), jego zięcia (męża jego córki Rachel) Akiwę Szeflę i Shmuela Tenenbauma, który zmarł później w Rzymie i został pochowany w Jerozolimie. Natychmiast skontaktowaliśmy się z miejscową Hewra Kadisza i ustaliliśmy miejsce pochówku oraz godzinę pogrzebu, który miał się odbyć z samego rana.
Ogólna sytuacja była już napięta i na pogrzeb zebraliśmy ledwie dziesięć osób, w tym czterech członków gminy Wierzbnik: Akiva Shefla, jeszcze jednego mężczyznę, którego nie pamiętam, Leibish Herblum i autor. Cmentarz, który zwykle znajdował się poza miastem, znajdował się na zboczu wzgórza. Po drodze natknęliśmy się na linie frontu polskiej armii. Linia frontu pod wzgórzem szczyciła się żołnierzami uzbrojonymi w karabiny maszynowe przyczajonymi w rowach, stojącymi końmi i rozciągniętymi liniami telefonicznymi. Zanim dotarliśmy do otwartego grobu, usłyszałem, jak obserwator wykonał telefon: „Halo, sierżancie, czołgi nadjeżdżają z lewej strony!” Polscy żołnierze nie sprawiali nam kłopotu, ale zdawałem sobie sprawę, że jesteśmy dokładnie pomiędzy dwoma frontami a zbliżającym się starciem. Powiedziałem: „Musimy wykonać nasze zadanie tak szybko, jak to możliwe, bo nie ma czasu do stracenia.” Grób wciąż był kopany i staraliśmy się osiągnąć niezbędne minimum. Opuściliśmy zmarłego, zapieczętowaliśmy, wszystko zasypaliśmy ziemią i zgodnie z tradycją prosiliśmy o przebaczenie. Następnie udaliśmy się do miasta. Powiedziałem ponownie: „Panowie, musimy jak najszybciej dostać się do miasta, nawet jeśli oznacza to ucieczkę, unikając głównych dróg, po których poruszają się czołgi, zamiast tego wybierając boczne ścieżki”.
Postrzelana wieża główna i grób polskich żołnierzy
Moim pierwszym aktem było zgromadzenie rodziny, żony i dzieci. Moim drugim aktem było poszukiwanie domu z betonowym stropem. Jedynym takim budynkiem jaki znalazłem była łaźnia i tam się udaliśmy z braku innego wyjścia. Ci, którzy byli w mieście, nie mieli pojęcia, co się za chwilę wydarzy. Powiedziałem im, że muszą natychmiast znaleźć schronienie. Łaźnia wypełniła się ludźmi, a wkrótce potem zaczęła się strzelanina. Najpierw broń lekka, potem ciężka. Najpierw karabiny maszynowe, potem lekka artyleria, eskalacja coraz większa… pociski spadały między domy! Słyszeliśmy coraz więcej eksplozji. „To już nie jest żart” – mówili niektórzy. Ale nagle łaźnia stanęła w płomieniach, płonęła wokół nas… poczuliśmy, że musimy opuścić budynek teraz, inaczej nigdy tego nie zrobimy. Wylegliśmy, kule świszczały nad głowami. Moja córka Faiga została ranna. Wskoczyliśmy do rzeki, przepływającej przez miasto. Biegliśmy w wodzie, aż znaleźliśmy się między domami. Zauważyłem kamienny dom i wpadliśmy do środka. Dom był pełen mieszkańców Wierzbnika, wśród nich rabin. Przyjęto nas z otwartymi ramionami. Ale strzelanina trwała nadal. Nagle zdałem sobie sprawę, że nie ma z nami mojej najstarszej córki Chavy. Nie mogłem przezwyciężyć lęku o nią. Po dwóch godzinach otrzymaliśmy wiadomość o jej lokalizacji na innej ulicy. Skorzystałem z krótkiej przerwy w strzelaninie i pobiegłem do niej. Znajdujemy się w ciemnym pokoju Żyda imieniem Holtz, który był żołnierzem podczas wojny japońskiej. Śmiał się z eksplozji. W sąsiednich domach wybuchły pożary. Stawałem w drzwiach i po każdym wybuchu wystawiałem głowę, by zbadać naszą sytuację. Polscy żołnierze stali pod murami na ulicy obok nas i strzelali. Poszedłem i rozmawiałem z nimi pomiędzy ujęciami. I tak było aż do świtu. Niemcy musieli zauważyć ogień wychodzący z naszej pozycji i skierować ogień w tę stronę. Uciekliśmy, moja córka i ja, i razem dotarliśmy do domu, który opuściłem, by jej szukać. Znowu byliśmy wszyscy razem, szczęśliwi, ale przestraszeni.
O godzinie 10 rano armia polska wstrzymała ogień. Cicho, ale tylko na krótką chwilę. Brzęczenie samolotów ogłuszyło nas. Latali falami, zrzucając bomby na domy Iłży i nas w nich. Nowa fala zrzuciła bomby na naszą ulicę. Domy tuż obok nas się trzęsły. Zebrani ludzie zaczęli płakać Szma Izrael! Wszyscy byli zdenerwowani, przestraszeni i czujni. Rabin zwraca się do mnie i pyta: „Czy mamy wybiegać?” Ale zanim zdążę wymyślić odpowiedź, pojawia się odpowiedź „z nieba”… bomba uderza w ścianę domu i wszyscy wybiegli na zewnątrz.
Na ulicy zamieszanie. Ludzie biegną we wszystkich kierunkach. Kolejna fala samolotów strzela w tłum z karabinów maszynowych. Ogień jest skierowany prosto na nas. Napieramy na ściany i chowamy się pod nimi, przerwa. Znów biegniemy poza domy. Dotrzy
j do małego zagajnika, połóż się na ziemi wśród drzew. Wokół nas płoną domy i słychać odgłosy wystrzałów z karabinów maszynowych. Najwyraźniej znów jesteśmy blisko linii frontu. Późnym popołudniem, po bombardowaniach, mieliśmy kilka ofiar. Część to mieszkańcy Wierzbnika – Michael Gutholtz, córka Noego Gutvila i jej męża, syna Shmuela Vakselmana z Lipia.
Hala produkcyjna zakładów starachowickich
Niedziela rano, a jeszcze nie widzieliśmy niemieckiego żołnierza. Nie odważą się jeszcze wejść do miasta. Ale sprawy są ciche. Pojazdy wiozące uchodźców z Wierzbnika, prowadzone przez odważnych, ruszają w drogę powrotną do domów. Yaakov Kornwaser wynajął wóz. Ja też do niego dołączyłem. W lesie Marcule spotkaliśmy dwóch mężczyzn z Hewra Kadisza z Wierzbnika, Pinchasa Manelę i Kalmana Lebmana, którzy za zgodą władz niemieckich przybyli pochować żydowskich żołnierzy poległych na froncie. Setkami przejeżdżały czołgi. Nikt się do nas nie odezwał. Dopiero na skrzyżowaniu dróg w Lubieni spotkaliśmy strażników, którzy kazali nam zejść na dół. Przeprowadzili rewizję, szukając broni. Znaleźli u mnie nóż, którego używałem do rozbioru drobiu. Zabrali mnie na bok i wszyscy wpadli w panikę, ja też. Strażnik zapytał mnie „Co to jest?” Udało mi się udzielić odpowiedzi, która wydawała się go satysfakcjonować, a on mnie puścił. Ale nie zdawałem sobie z tego sprawy, dopóki ludzie w wagonie nie powiedzieli mi: „Wracaj!”
Kiedy dotarliśmy do domu, byliśmy zaskoczeni. Dzięki Bogu, wszystko nadal stało. Nie było żadnych zmian. Okazało się, że taktyka Niemców nas przerosła. Byli zainteresowani pozostawieniem fabryk w całości i przejęciem nad nimi kontroli. Starali się wykorzystać bombardowania, aby przestraszyć ludzi i wywołać panikę. Aby upewnić się, że nikt nie usunie maszyn. Bombardowania nie dotknęły też ludności, na wypadek gdyby byli wśród niej inżynierowie i rzemieślnicy niezbędni do prowadzenia fabryk. Dlatego pozostawili nasze miasto bez szwanku, po tym jak wszyscy z wyjątkiem Chanocha Bidermana uciekliśmy z niego. Okazało się, że miał rację, jego intuicja była trafna.
Z woli Bożej wróciliśmy, ale nie wszyscy. Spośród tych, którzy tego popołudnia opuścili Iłżę, około 100 aresztowano, pobito i wywieziono do obozu w Kielcach. Trzymano ich tam przez trzy dni bez jedzenia i wody. Przeszli ciężkie tortury. Dopiero czwartego dnia pozwolono im również wrócić do domu.
Powoli przyzwyczailiśmy się do nowego trybu życia, reżimu niemieckiego, którego pierwszym aktem było spalenie synagogi, o czym gdzie indziej. Czas na powiedzenie „Och, gdyby już był wieczór!” o poranku i „O, gdyby to był poranek!” wieczorem. I choć nowe trudności przeważyły nad starymi, nie mogliśmy zapomnieć początku plagi, Iłży…
Krzyż za którym odnaleziono szczątki Antoniego Mazurka (fot. http://swietokrzyskiewloczegi.blogspot.com/2014/10/uciek-nam-autobus-i.html
Piotrowe Pole to dziś mało znana osada leśna leżąca przy ważnym trakcie zwanym “Gościńcem Ostrowieckim”. Zawsze była gościnna podróżnym i szukającym schronienia w Puszczy Iłżeckiej Obrońcom Ojczyzny. Tu znajdowali schronienie Powstańcy Styczniowi, tu również gromadzili się we wrześniu 1939 r. żołnierze polscy po bitwie pod Iłżą 8-9 IX, zepchnięci w lasy w nierównej walce z pancernymi zagonami niemieckiego agresora. Tutaj, po wspomnianej bitwie, gen. Stanisław Skwarczyński, dowódca Południowego Zgrupowania Armii “Prusy” rozkazem rozwiązał Zgrupowanie, zlecając przedzieranie się przez nieprzyjacielskie pozycje małymi grupami w celu dalszej walki. Teren wokół Piotrowego Pola był miejscem gdzie pierwsi konspiratorzy gromadzili broń po wrześniowych żołnierzach. Tę historię większość już zna. Była ona bowiem tematem wielu obszernych i ciekawych publikacji, które są szeroko dostępne dla zainteresowanych.
Historia, którą zamierzam przedstawić, dla mnie zaczęła się ponad ćwierć wieku temu. Wówczas jako student II roku historii, zapalony harcerz wraz kolegą nauczycielem organizowaliśmy tygodniowy biwak harcerski dla młodzieży szkolnej Szkoły Podstawowej w Jasieńcu Iłżeckim. Teren wydawał na się ciekawy, tajemniczy a więc przygoda na nas czekała nie było na co czekać. Pieszo wyruszyliśmy z Jasieńca przez pola, dukty leśne wypatrując celu, który czekał na nas gdzieś tam daleko w lesie. Po kilkugodzinnym marszu zaczęła w oddali wyłaniać się wielka polana, i wszyscy coraz częściej, głośniej i radośniej zaczęli podnosić głowy i wzrok szeptając „ jest”, to Piotrowe Pole. Z leżni leśnej zwanej „Ciętą” skręciliśmy w prawo na „Ostrowiecki Gościniec” aby na skraju polany skręcić w lewo na drogę wzdłuż której widać było nieliczne zabudowania wiejskie. Na skrzyżowaniu tej drogi z Gościńcem Ostrowieckim, po lewej stronie zauważyłem duży krzyż otoczony płotkiem. Za tym krzyżem widać było mały kopczyk a obok leżący stary, zmurszały krzyż. Od razu pomyślałem – stara mogiła.
Gdy dotarliśmy na wschodni skraj wsi, naprzeciw chaty mieszkającego tam wówczas starszego, samotnego człowieka zaczęliśmy rozbijać namioty i urządzać całe obozowisko. Gdy nasze prace zbliżały się do końca, zauważyłem tego gospodarza, że z zaciekawieniem przygląda się nam z sieni swojej drewnianej chatki. Z kolegą podeszliśmy do furtki jego zagrody zachęcając tym i jego do podejścia. Przywitaliśmy się, przedstawili i zapytali czy będzie możliwość skorzystać z jego studni na korbę bo wiadomo wody będzie dużo potrzeba dla nas wszystkich. Zgodził się bez wahania a my ucieszyliśmy się, że będziemy mieć przychylnego „sąsiada” i gospodarza. Dziś pamiętam, że ten miły pan nazywał się Klepacz i trudnił się wyrobem klepek na beczki i inne wiejskie naczynia – był bednarzem. Na jego podwórku widać było zgromadzony surowiec do tej produkcji. Po wieczornej kolacji i apelu wszyscy położyliśmy się spać w naszych namiotach oczywiście nad wszystkim czuwała warta, która zgodnie z planem zmieniała się co godzinę. Cały biwak był dobrze zaplanowany bo oprócz rutynowych czynności takich jak pobudki, zaprawy poranne, apele i zajęcia służb dyżurnych poznawaliśmy także najbliższą okolicę – oczywiście las. W czasie wspólnych rozmów przy ognisku na wiele różnych tematów dotyczących głównie historii i wsi Piotrowe Pole zapytałem „naszego” gospodarza o historię mogiły za krzyżem. Pamiętam, że powiedział „… tam leży…….(podał nazwisko które wkrótce zapomniałem)”. Któregoś dnia podczas tego biwaku zebrałem chętnych na „wyprawę” aby zrobić nowy krzyż na tej mogile i uporządkować teren przy krzyżu. Siekierą ścięliśmy brzózkę i starym znalezionym gwoździem zbiliśmy i wkopaliśmy krzyż. Teraz mogiłka prezentowała się o wiele lepiej. Biwak zakończył się wszyscy byli rozradowani po tygodniowym pobycie w lesie. Było żal żegnać się z obozowiskiem i „naszym” panem Klepaczem. Biwaki jeszcze organizowaliśmy czterokrotnie starając się za każdym razem aby miejsca były ciekawe i dobre do wypoczynku dla nas wszystkich. Piotrowe Pole i pana Klepacza odwiedziliśmy jeszcze raz z biwakiem następnego roku ale wówczas zachorował i rodzina zabrała go do szpitala. Po zakończeniu wyprawy i powrocie do domów dowiedzieliśmy się, że pan Klepacz zmarł. Zawsze kiedy odwiedzam rodzinne groby na nowym cmentarzu w Iłży zatrzymuję się przy nagrobku p. Klepacza, który jest widoczny w bocznej alejce prowadzącej do wejścia na nowy cmentarz od strony drogi do Pakosławia. Piotrowe Pole odwiedzałem wielokrotnie przy różnych okazjach i zauważyłem, że „nasz” brzozowy krzyż został zastąpiony metalowym. A więc ktoś się zainteresował i zamienił na bardziej trwały.
Wydawać by się mogło, że to będzie już koniec mojej „przygody” z tą mogiłą. Jest krzyż, ktoś nawet zapala znicze bo są wypalone szklane miseczki a więc jest i czyjaś pamięć. Ale jednak los szykował mi kolejną niespodziankę a zarazem przygodę z tą nieznaną, leśną mogiłą przy Piotrowym Polu.
Minęły lata, jesienią 2017 roku wraz z grupą przyjaciół i znajomych tj. Tomkiem Glińskim, Pawłem Nowakowskim i Krzysztofem Wicikiem zaczęliśmy coraz silniej myśleć o projekcie uporządkowania mogił żołnierzy poległych w Bitwie o Iłżę we wrześniu 1939 roku. Oczywiście główne ekshumacje były przeprowadzane w latach 40-tych i 60-tych w wyniku których powstał w 1969 roku cmentarz-mauzoleum w Iłży i zbiorowa mogiła żołnierska w Grabowcu. Jednak w dalszym ciągu budziły się wielkie wątpliwości czy naprawdę ekshumowano wszystkie mogiły? Dochodziły bowiem do nas sygnały, że w lesie rzechowskim – miejscu pierwotnej mogiły żołnierzy polskich poległych w porannym ataku 9 września 1939 roku, nadal pod leśną ściółką „walają się” ludzkie szczątki. Sprawę tą dość dokładnie zbadaliśmy utwierdzając się w przekonaniu, że rzeczywiście tak jest i coś należy z tym zrobić. Spotkałem się z Pawłem Nowakowskim i przekazałem mu całą swoją wiedzę o mogile w lesie rzechowskim. Na podstawie tych informacji został zredagowany list do Instytutu Pamięci Narodowej z prośbą o przeprowadzenie ekshumacji. Odpowiedź przyszła zadziwiająco szybko, telefonicznie umówiliśmy się na spotkanie z przedstawicielem IPN – Piotrem Kedziorą-Babińskim. Do spotkania doszło w pewną niedzielę w miejscu równie ciekawym bo w „Malinowym Chruśniaku” Leśmiana gdzie na ławeczkach omawialiśmy kolejne kroki jakie powinniśmy wykonać aby realizować nasz projekt. Nie czas w tym miejscu na opisywanie długiej kwerendy akt PCK, listy poległych, ksiąg parafialnych, protokołów ekshumacyjnych itp., bo to temat na osobny artykuł i o wiele większe opracowanie.
Mogiła żołnierzy września okazała się pusta. (fot. P.N.)
Niemniej jednak przeglądając w/w dokumenty natrafiliśmy na informację z grudnia 1939 roku, z której wynikało, że koło wsi Piotrowe Pole znajduje się mogiła dwóch nieznanych żołnierzy wojska polskiego. Nieznana mogiła obok krzyża sama wpisywała się na listę poszukiwań. Po ekshumacjach w lasku rzechowskim i obok Strażowej przy wsi Zawały przyszedł czas aby zająć się tą nieznaną mogiłą przy Piotrowym Polu. Pech chciał, że zepsuła się koparka i roboty ziemne musieliśmy wykonywać ręcznie łopatami co nie było rzeczą łatwą zważając na gęste korzenie .
Tym razem mogiła okazała się pusta. Zdarza się i tak, pomyśleliśmy wszyscy i zrezygnowani zamierzaliśmy opuścić to miejsce gdy wtem usłyszeliśmy znany nam warkot koparki. Naprawiony sprzęt był gotów do akcji, ale po co, przecież pod żelaznym krzyżem nic nie było. Archeolodzy zaproponowali aby zebrać ziemię bliżej tego dużego krzyża tuż obok płotka. Mieli rację po usunięciu wierzchniej warstwy ukazała się ciemna plama przypominająca ślad pochówkowy. Na głębokości około 1,5 metra ukazał się czubek buta.
Pierwszą warstwę ziemi delikatnie zdejmowano koparką (fot. P.N.)
Sterczący czubek buta był pierwszym zwiastunem, że tu ktoś leży (fot. P.N.)
Zarys jamy grobowej (fot. P.N.)
Scyzoryk (fot. P.N.)
A więc jest żołnierz pomyśleli wszyscy widząc, że buty mają cholewy. Maszyna stop i archeolodzy delikatnie i dokładnie zaczęli odsłaniać cienkie warstwy piachu odsłaniając kości .Na wysokości miednicy szkieletu znaleźli duże dwa scyzoryki, może to zwiadowca? Ktoś skomentował ale dalsze prace odsłoniły skurzany portfel, w którym były …..carskie kopiejki. A więc Rosjanin. No cóż w I wojnie światowej też ginęli żołnierze i trafił się Rosjanin. Jednak medalik, który pokazał się na koniec prac obalił wszystkie dotychczasowe hipotezy dotyczące osoby, którą ekshumowano.
Pozostałości portmonetki (fot. P.N.)
Rosyjskie monety (fot. P.N.)
Medalik, pamiątka misji świętych głoszonych w Iłży w 1906 r. Napis wokół wizerunku Maryi “Królowo Korony Polskiej módl się za nami” (fot. P.N.)
Medalik okazał się być pamiątką misji przeprowadzonych w Iłży z 1906 roku. A więc to nasz krajan, tylko kto? Wówczas przypomniałem sobie opowieść p. Klepacza sprzed lat ale nazwiska, które on wspominał nijak nie mogłem sobie przypomnieć. Pytałem starsze osoby, które mogły coś na ten temat powiedzieć ale nic nie wnosiło to do naszej sprawy ustalenia personaliów tego człowieka, którego szczątki złożono do trumienki drewnianej i zamierzano pochować wraz z wrześniowymi żołnierzami na cmentarzu w Grabowcu. Przez przypadek w targowy poniedziałek spotkałem pana Stanisława Ziewieckiego z Kotlarki, który nie raz służył nam pomocą opowiadając znane mu fakty z dziejów naszej okolicy i kiedy z jego ust padło nazwisko …. Mazurek… runęła we mnie blokada, która nie pozwalała przypomnieć sobie nazwisko, które wymieniał kiedyś p. Klepacz, opowiadając kto jest koło krzyża pochowany. A więc, mamy nazwisko Mazurek. Kiedy za parę dni odwiedził mnie p. Ziewiecki i oznajmił, że to są szczątki Antoniego Mazurka, który został tam pochowany podczas Wielkiej Wojny. Kolejne puzle układanki dołożył Paweł Nowakowski odnajdując jego akt zgonu. O śmierci Mazurka, która
Księga zmarłych z aktem zgonu Antoniego Mazurka. (fot. P.N.)
miała miejsce 28 lipca 1915 r. świadczyło przed iłżeckim proboszczem dwóch mieszkańców Błazin, Franciszek Kempiński i Antoni Kosakowski. Dokument nie zawiera informacji o okolicznościach śmierci. O tych dowiedziałem się od p. Ziewieckiego.
Mazurek został zastrzelony przez austriackiego żołnierza. Być może nie usłyszał komend w obcym języku bądź ich nie rozumiał? Zginął niosąc wodę z jedynej wówczas studni na Piotrowym Polu, z obejścia p. Kiepasa. Mazurek wraz z rodziną i dobytkiem uciekł z Błazin i schronił się w lesie w pobliżu Piotrowego Pola przed działaniami wojennymi. Miał 53 lata. Przybliżony wiek określił również antropolog badający kości podczas ekshumacji. Dodał, że zmarły musiał nosić, ze względu na odkształcenia na kościach, znaczne ciężary.
No tak ale co dalej ze szczątkami zastrzelonego przez austriackiego wartownika? Odnalazłem współczesnych potomków Mazurka. Niestety nie przejawiają zainteresowania swoim przodkiem. Można go pochować w Grabowcu, ale wydaje się, że odpowiedniejszym miejscem będzie rodzinna ziemia. Postanowiliśmy skontaktować się z księdzem Edwardem Skorupą proboszczem parafii w Koszarach. Z tą myślą udaliśmy się z Pawłem Nowakowskim do kościoła w Koszarach aby porozmawiać z ks. proboszczem. I kolejna niespodzianka. Oczekując na spotkaniem przed wejściem do kościoła, zauważyliśmy tablicę poświęconą ofiarom wojny. O dziwo na dodanej do niej małej tablicy wraz z innymi nazwiskami zauważyliśmy napis … Antoni Mazurek lat 53 zastrzelony przez Austriaków 28.VII.1915 roku we wsi Piotrowe Pole.
Tablica na kościele w Koszarach (fot. S. Kurek)
A więc historii zatoczyła koło. Ksiądz Edward słuchając naszej opowieści bez wahania zgodził się na pochówek „naszego” Mazurka, który jako że jest ofiarą wojny będzie miał nagrobek, na koszt państwa tak oznajmił przedstawiciel IPN Piotr Kędziora-Babiński. Konkretny termin pochówku zostanie ustalony po przejęciu szczątków Antoniego Mazurka od proboszcza parafii w Grabowcu ks. kan. Zbigniewa Wypchło i podany do ogólnej wiadomości.